1989 – Lexus LS400 UCF10 / Toyota Celsior

EngineDisplacementPowerAccelerationTop Speed
90° V84.0 L240-253 BHP7.9-8.0s241*-250 km/h
150*-155 mph

Wyobraźcie sobie, że siedzicie gdzieś powiedzmy w kinie – wpatrzeni w ekran – nie zwracacie uwagi na to, co się dzieje dookoła. Wszyscy inni robią przecież to samo: ich uwaga skupiona jest na filmie. W pewnym momencie czujecie jak ktoś puka was w ramię. Odwracacie się, ale nie jesteście w stanie zarejestrować co następuje… Olbrzymie soczysty liść ląduje na waszej mordzie tak silnie, że budzicie się na podłodze i bez władzy w nogach. Wierzgacie rękami, ale nie jesteście w stanie się podnieść… Sądzę, że ta lotna metafora trafnie oddaje impakt, jaki po sobie zostawiło omawiane dziś auto.

Pierwszy cios wyszedł w latach ’60-tych. To nie było jedno szybkie uderzenie, ale konsekwentne okładanie po ryju. Japończycy zaatakowali przy użyciu tanich aut sportowych i prawie doszło do dwóch nokautów. Zmiażdżyli całą angielską produkcję, która zdechła na śmierć – a do czasu pojawienia się Azjatów była dominująca. A i Niemcy obesrali zbroje. Kiedy hype na auta sportowe zanikał, to w Japonii wręcz odwrotnie: powstawały strefy kultu ich rodzimych marek… ale wartość yena wciąż spadała i robienie aut sportowych stało się mało opłacalne. Tak zmieniono kurs na auta luksusowe.

Honda była pierwsza. Odniosła sukces z marką Acura i modelem Legend V6, ale to był w gruncie rzeczy bardziej doposażony Accord, niż limuzyna z prawdziwego zdarzenia… Ale Honda to nie był główny zawodnik. Numerem 1 w Japonii była Toyota i zarówno ona, jak i drugi Nissan, zdecydowali się konkurować bezpośrednio z najlepszymi. Za nimi przemawiał już hajs i możliwości produkcyjne dużo większe niż jakaś tam Honda. Zauważmy, że w tamtym momencie Japonia nie oferowała nic, co by było na levelu zbliżonym do Klasy E – a rywalem miały być dla nich od teraz BMW Serii 7 oraz sama S-Klasse.

Toyota miała już w ofercie wygodne auta. Modele Crown i Century sprzedawały się na ich rodzimym rynku, ale żeby zyskać uznanie na świecie, to się nie nadawały. Tam były wełniane obicia siedzeń, jakieś koronkowe firanki – no gdzie, panie?! Żeby trafić w gusta klienta z zachodu, trzeba było wznieść się ponad wszystko. W tym celu wysłano 20 scoutów do Ameryki. Robiono wywiady, kręcono materiały wideo, porno z mackami, spisywano notatki. Zwracano uwagę na wszystko: na to co ludzie noszą, gdzie robią zakupy, jakimi autami jeżdżą. Znali ich numer buta, badali rozmiar fiuta – dosłownie wszystko.

Już w 1983 prezes Toyoty (Eiji Toyoda) otworzył projekt F1, co miało oznaczać „Flagship One”, czyli prace nad modelem, który nie mógłby się równać z niczym innym, co do tej pory Japończycy pokazali. Technicy mieli nie używać żadnych istniejących części ani platform w posiadaniu Toyoty – i mieli zbudować auto, które zmiecie Mercedesa Klasy S z powierzchni Ziemi. Wiecie… może kojarzycie – to ta marka, która od prawie 100 lat specjalizowała się / znana była z tego, że oferowała największy luksus, jaki można było sobie wyobrazić. I chciano tego dokonać pokazując w zamian… Toyotę. Auto producenta kojarzonego głównie z modelami takimi jak Corolla. Jeden z głównych managerów (do spraw projektu) rzekł był, że kurwa to się nie da. „Nie ma takich rzeczy… Panie idź pan w chuj”. Takie auto nie może powstać – że to potrzeba będzie setek inżynierów do setek prototypów, aby to doprowadzić… Przykro mi oznajmić, że iż otóż się pomylił. Był w błędzie – nie miał racji. Nie setek a tysięcy. Samego silnika powstało prawie 1000 różnych wersji i ponad 400 jeżdżących aut do testów.

I proszę bardzo: oto auto, którego nie ma… Które – jak sama Toyota stwierdziła – nie ma prawa powstać. Nawet przy takich technikach produkcji, jakie Azjaci mieli (czyli najlepsze na świecie), nie da się takiego auta wykonać… A więc oto i jest: LS400. Pracowało nad tym dobrych 4 tysiące ludzi. Nie dano im na to żadnego deadline’u. Jak robota będzie zrobiona, to wtedy mieli skończyć. Cena nie miała znaczenia. Nie musieli iść na skróty – piłka była po ich stronie i mogli zrobić właściwie co tylko chcieli. Na dwa lata przed rozpoczęciem produkcji mieli 24 rodzaje drewna do wyboru, w kombinacji z różnymi typami skóry, aby spośród nich wybrać to najlepsze połączenie do wykończenia wnętrza. Wspólnie ze specjalistami Yamahy – ekspertami w budowie pianin i skrzypiec – zadecydowano, że będzie to kalifornijskie drewno orzechowe. Jak dyskutowano nad tym, czy aby kluczyk się na pewno nadaje, to szef inżynierów pokazał swoje pudełko, w którym trzymał kluczyki wszystkich możliwych producentów, aby udowodnić, że ten jego jest najlepszy. W tym modelu znajdowało się ponad 300 innowacyjnych w tamtym czasie rozwiązań. Do wyboru nie zostało wiele, bo wszystko dostawałeś od razu. Zastanowić, to się mogłeś nad innym typem radia, albo pneumatycznym zawieszeniem. Wszystko co dobre w tym aucie było już w standardzie.

To efekt olbrzymiego nakładu pracy i poświęcenia dla tego auta. Pracowało nad nim 60 projektantów, 1400 inżynierów i 2300 innych techników w 24 zespołach. Pracowało przez 6 lat. Zbudowali 973 prototypy samego silnika, wykonane we współpracy ze specjalistami z Formuły 1. 450 jeżdżących platform. 14 modeli w skali 1:1. Jazdy testowe trwały bite 15 miesięcy. 100 sztuk rozbito w crashtestach. Pokonano 2.7 miliona kilometrów po niemieckich Autobahnach, przez pustynie Arizony, jeżdżono w Australii i na Bliskim Wschodzie. Inne źródła mówią, że to było 4.5 miliona kilometrów… To już nie było poświęcenie, tylko jebana obsesja. Miliard amerykańskich prezydentów ta dyskoteka kosztowała. Kurwa miliard – więcej jak miliard! Na jeden model. Porażka nie wchodziła w grę. Musiało się udać – bez względu na koszta. Przewidywano sprzedaż na poziomie 16 tysięcy w USA, a w jeden rok Lexus poszedł w ilości sztuk 42 tysiące ponad. To dużo więcej niż ktokolwiek inny. Pierwszy tysiąc to nie zdążył dobrze zawitać do salonu, jak już jechał do klienta. Ostatecznie 160k ich zeszło i – Toyota nigdy nie podała tego oficjalnie – ale Toyota Celsior oferowana na ich rynek niewielki miała w tym udział. Sporą większość Lexusów przygarnęła Ameryka. Japończycy wyprzedzili amerykańskie marki na ich własnym podwórku i Lexus – debiutancki model – był najlepiej sprzedającą się limuzyną za oceanem.

Zarówno Infiniti Q45, jak i Lexus LS400 celowały w tym samym kierunku, to jednak używały do tego z goła innego zestawu narzędzi. Infiniti szło śladem Jaguara. Miało bardziej sportowe linie i V8 o dobrej mocy. Ich zawieszenie pozwalało na czerpanie soczystych emocji z podróżowania takim pojazdem. Lexus zmierzał zupełnie inną drogą. Tam, gdzie Nissan serwował sportową charakterystykę, tam Lexus oferował ostateczny komfort jazdy. Infiniti z bardzo emocjonującym zacięciem nie mogło się równać poziomem wyrafinowania Toyoty. Lexus miał na uwadze jakość wykonania ponad wszystko. Wnętrze LS400 nie będzie prowadzić do serii orgazmów, ale to dlatego, że było wzorowane na najlepszej generacji S-Klasse. Dbałość o detale w limuzynie Toyoty była nie do porównania nawet z Mercedesem. Auto wygląda jak kredens na kołach, a miało najlepszy w swojej klasie współczynnik oporu powietrza: na poziomie 0.29. Nawet jakość farby pokrywającej karoserię pojazdu deklasowała każdy europejski pojazd. Lexus powstawał w tej samej fabryce co Supra i Soarer, ale miał osobną linię montażową i ponad 1600 swoich własnych procesów kontroli jakości. Jak auto nie było zdolne miażdżyć Mercedesy, Jaguary, Audi i BMW, to nawet nie wyjeżdżało z fabryki. Technicy musieli nosić fartuchy – to była najczystsza montownia na świecie. McLaren dziś używa tej metody – a Toyota już w latach ’80-tych.

Jego V8 było ciche i jedwabiste. To było 4-litrowe, 32-zaworowe DOHC na czterech wałkach – tak wyśmienicie zbalansowane, że klękajcie narody. Bez spojrzenia na obrotomierz nie idzie się zorientować, że jest na chodzie. Motor był delikatnie przechylony do tyłu, aby zredukować wibracje, wsparty na hydropneumatycznych mocowaniach i miał rewolucyjny układ rozrządu, który jeszcze bardziej niwelował drgania. Dla reklamy (można sobie wyczarować na YouTubie) ustawili na masce piramidę z kieliszków – i rozpędzili auto do 220 km/h. I co się stało? Nic się nie stało. Szwajcarskie zegarki były wykonane gorzej jak ten silnik. Wielce możliwe, że to najlepsze V8 jakie napędzało ludzkość.

Skrzynia biegów – pancerny automat o czterech przełożeniach – reagował sprawnie, żywo i bezproblemowo. I, dzięki komunikacji z komputerem zarządzającym silnikiem, sam równał obroty przed dopięciem przełożenia. Sam też dopasowywał się do stylu jazdy kierowcy. To auto płynie a nie jedzie. Podróż jest arcywygodna i bezszelestna. Z wprowadzeniem tego modelu Toyota wyznaczyła nowy standard w kwestii wygłuszenia wnętrza. W S-Klasie nie było tak cicho i wygodnie w środku. Nawet głupie wycieraczki zmieniały swoje położenie zależnie od prędkości. Może Lex nie oferował takich właściwości jezdnych co BMW, ale 250 koni z V8 było wystarczające do co najmniej porównywalnego poziomu osiągów. Na autostradzie Lexus był szybszy od wszystkich Niemców. Był lżejszy i z lepszym współczynnikiem oporu.

Jeżeli w tym momencie zadajecie sobie pytanie, czy Toyota była na tyle dobrym autem, żeby zniszczyć europejską konkurencję – to odpowiem. Jak najbardziej. Europejskie gazety pisały o tym, jak prezentacja Lexusa wysłała jasny sygnał do wszystkich producentów ze starego kontynentu – jak i zza oceanu – że kupa już nadciąga na spotkanie w gaciach. W Europie mówiono, że tak – że Toyota nie ma prestiżu, którym mogłaby konkurować – ale to nie potrwa wiecznie i to tylko kwestia czasu, jak się wyrobi. A to była jedyna wada tego modelu. Motorweek nie mógł znaleźć żadnych słabych punktów. Top Gear mówił, że Lexus jest „przeraźliwie dobry”. Amerykanie od razu przyznali mu pierwsze miejsce. Uznali, że jest lepszy i od Mercedesa (na przykładzie modelu 420SEL), i od BMW, od Infiniti, Audi V8 Quattro, czy Jaguara Sovereign. I to nie, że „lepszy”, tylko dużo lepszy. Że po Lexusie długo nie ma nic – a dopiero potem cała reszta.

Nie obyło się bez problemów. 8 tysięcy sztuk poszło już w Amerykę, kiedy dwóch ludzi się poskarżyło na jakieś kabelki, przez które akumulator szybko zdychał, czy że lampka z tyłu się nie świeciła, czy coś. No jakieś tam gówno. Tempomat czasem się nie wyłączał. W autach, które już jeździły po drogach, nie. Niby nic – parę tysięcy sprawnych, a te wadliwe to można na chuju policzyć. Teoretycznie dałoby się olać temat… Co Chińczycy zrobili? Uważajcie to: 2 skargi wpłynęły a oni 8 tysięcy aut, które poszło w świat – sprawne czy nie, nieważne – wszystkie ściągnęli z powrotem. Normalnie pomyślałbyś… kurwa no nie ma szans. Nie będę tracił miesiąca na wycieczkę do serwisu oddanie auta, którego przecież potrzebuję, czekanie chuj wie ile – bez samochodu – i potem powrót. Trzeba ogarnąć jakiś urlop, znaleźć czas, a jeszcze i transport do domu… Słuchaj tego – otóż nic z tych rzeczy. Takie rzeczy nigdy nie były twoim problemem, gdy byłeś właścicielem Lexusa. Producent wysłał 8000 małych chińczyków z Toyoty… a może to był jeden chińczyk, tylko jeździł 8000 razy? A chuj go tam wie. To wysłali tych małych chińczyków po każde auto. Oni tam zabierali ci je spod domu, jechali do siebie pogmerać gdzie trzeba, i sami ci je odstawiali pod chatę. Zalane pod korek, umyte, wypolerowane, wychuchane tak, że wyglądało lepiej jak w salonie – i jeszcze ci jakąś flaszkę w środku na odchodne zostawili. W tym miejscu może przypomnę – nie mówimy o Rolls-Royce, tylko o serwisie klienta w kurwa Toyocie. Tej samej marce, spod której wychodzą Corolle. I słuchajcie, nawet miesiąc im to nie zajęło. W 20 dni wszystko ogarnęli i było po sprawie. W 20 dni to się do serwisu Jaguara nawet dodzwonić nie można. W żadnym egzemplarzu zbudowanym po tym czasie nigdy ponownie te usterki nie wystąpiły. Mercedes miał pozytywne opinie od 77 procent użytkowników aut tej marki – i to był wtedy rekord w Ameryce. Ponad 96% klientów Lexusa oceniało ich usługi i serwis jako „dobry” lub „doskonały”. Tyle w tym temacie.

Facelift następujący w 1991 roku uwzględniał ponad 50 zmian. Ale jak to? Czy z poprzednim modelem było coś nie tak? Otóż nie – zwyczajnie wysłuchano uwag klientów. Dodano większe hamulce, większe opony, wspomaganie kierownicy, kilka dodatkowych wariantów kolorystycznych. Takie tam – nic inwazyjnego. Auto i tak było perfekcyjne. Model nie wymagał usprawnień. Te auta dziś – prawie 40 letnie – sprawują się wyśmienicie. Nie tracą nic ze swej wygody. Fotele godne są samego Fuhrera. No nie ma kanapy lepszej – nigdzie. Wszystkie przyciski deski rozdzielczej działają. W fabryce Lexusa był pracownik odpowiedzialny tylko za to, żeby klikać wszystkie przełączniki na desce i upewnić się, że każdy wydaje pożądany dźwięk. To było jego jedyne zadanie. Materiały użyte do wykonania wnętrza robią wrażenie nawet dziś. Silnik zapodaje moc bez zastanowienia nawet tyle dekad od produkcji. Auto w najmniejszym stopniu nie sprawia wrażenia ociężałego. Nawet po tylu latach, nawet z klimą odpaloną na full. Toyota gwarantuje, że te ich V8 – że 250 tysięcy, to one robią z palcem w dupiu. Auta z 1.5 MILIONA kilometrów jeżdżą jak nowe. Są takie przypadki – nie jeden i nie dwa w Ameryce zapierdalają z ponad milionem mil na liczniku – przejechały dystans z Ziemi do Księżyca dwukrotnie i się nie skarżą. Są egzemplarze, które nie zepsuły się nigdy.

Niemcy po prostu nie mogli uwierzyć. Lexus był marką, która pojawiła się znikąd, model LS obrał na celownik najlepszych… i wygrał. Był lepszym wyborem. Po prostu. Nie dlatego, że wygodniejszy od niemieckich propozycji, nie dlatego że szybszy. Nawet nie, że niezawodny. Był po prostu bardziej przemyślany. Lexus był lepszy, bo nie miał wad. On miał tylko silne strony. Był zaprojektowany, aby nie robić kompromisów – aby nie brać jeńców. Szef inżynierów Ichiro Suzuki powiedział, że gdyby projektanci na pewnym etapie ulegli, wyszłoby z tego przeciętne auto – a on tego nie chce… A teraz można go dostać za psi chuj, to się aż w dupie nie mieści.

Krzysztof Wilk
Na podstawie: DO UZUPEŁNIENIA

Jedź bezpiecznie

Chciałem dorzucić swoje czypiędziesiąt do nowej serii memów o bezpiecznej jeździe… Słyszeliście historię o Jasiu co pocałował drzewko? To zróbcie sobie kawusię a ja wam opowiem.

Ten pan to Ettore Arco Isidoro Bugatti (ten z lewej) – możecie go znać, bo ma podobne nazwisko do pewnej marki drogich samochodów (cóż za przypadek). Był Francuzem urodzonym we Włoszech, który założył biznes w Niemczech. To kto jest kurwa synem kogo? Ano Carlo Bugatti – czyli jego ojciec – projektował biżuterię oraz meble w stylu Art Nouveau. Brat Ettore, Rembrandt, rzeźbił. Ciotka wyszła za malarza, a dziadek ze strony ojca był architektem… poza tym, że rzeźbił. I Ettore zgodnie z tradycją – też poszedł do akademii sztuk pięknych. Został więc projektantem jak ojciec – z tym, że w innej branży.

Prinetti & Stucchi Bugatti Type 1

Zaczął odważnie – montując silnik rakietowy (tak naprawdę to nie) w hulajnodze Type 1, którą potem wygrał 8 wyścigów samochodowych z 10, w których startował. To w ramach praktyk u Prinetti & Stucchi, którzy zauważyli, że Ettore ma łeb na karku. Wyprodukowali dla niego ten cyrk w 1898 roku i nazwali Bugatti Type 1. Osiągnął to wszystko a POTEM skończył 18 lat… tak tylko mówię. Nie tylko Prinetti, ale jego geniusz dostrzegł baron de Dietrich Adrien de Turckheim. Zobaczył najnowsze prace pana Bugatti i czterokołowy tym razem projekt napędzany 4 silnikami. Zaproponowano mu zaplecze i od teraz Ettore wymyślał nowe pojazdy dla Lorraine-Dietrich. Powstały wtedy modele de Dietrich Bugatti Type 2 aż do Type 7. Tam w tzw. międzyczasie przyszła wojna francusko-pruska, firma została podzielona z dwiema fabrykami po przeciwnych stronach granicy – nieważne. Co jest ważne – Ettore poznał pana Emila Mathisa – a właściwie Ernesta Charlesa Mathis vel Emile, francuskiego (teraz – przed wojną byłby niemieckim) biznesmenela, który jak Bugatti – miał łeb na karku (aż do 1956, kiedy to wypadnie z okna hotelu w Genewie – nieważne). Zanim tak się stanie, to będzie współpracował z Fordem, a zanim TO się stanie – założy firmę dla Ettore Bugatti. W 1904 obaj opuścili Lorraine-Dietrich i powstało Mathis-Hermes Licence Bugatti. Po dwóch latach współpracy ich drogi się rozeszły, a Ettore tworzył prototypy dla Deutza w swoim własnym nowym ośrodku badawczym. Wkrótce został Dyrektorem Produkcji marki Deutz, a w tym samym czasie w jego własnym garażu powstawał Bugatti Type 10. Rzędowa czwórka w monobloku własnego autorstwa. Miała rozrząd nad głowicą i po dwa zawory na cylinder – w 1908 roku! Sprężyny piórowe z przodu – z tyłu nie było zawieszenia. Auta Ettore użył do podróży, kiedy zakończył współpracę z Deutzem. Zapakował rodzinę na pojazd własnej konstrukcji i wypierdolił do Alzacji, aby robić na swoje.

Zapuścił korzenie w Molsheim w Alzacji – teraz Francja, ale wtedy Niemcy. Robił niewiarygodnie szybkie auta, do tego do porzygu luksusowe i zaawansowane technologicznie. Odniósł niebagatelny sukces w motorsporcie, bo jego maszyny były po prostu najlepsze. Pierwsze Grand Prix Monaco trafiło do kierowcy Bugatti właśnie. Nawet teraz wskrzeszona marka Bugatti oferuje pojazdy, które biją wszystko na głowę jeśli chodzi o osiągi, wykonanie – jak i cenę oraz unikalność. Ja osobiście wybitnie cenię sobie 2 modele w historii tej marki. EB110 pewnie widniało na plakatach każdego dzieciaka lat ’90. Sentyment do tego auta został mi do dziś. Drugim jest Type 57…

Type 57

Tak jak dzisiaj auta Bugatti mają masę różnych wersji – często w niewielkich seriach po kilka egzemplarzy – tak było i za dawnych czasów. To np. jest Bugatti Type 57 Grand Raid Worblaufen Roadster z 1935 roku i były takie tylko dwa – oba znalazły nabywców w Szwajcarii – jednym był książę Ludwik Napoleon Józef Hieronim Bonaparte. Obie sztuki różniły się szczegółami – co ciekawe: ten jest napędzany na przód! W przeciwieństwie do drugiego roadstera, który miał prawilny napęd na tył. Ale to nie jest pierwszy egzemplarz Type 57 – wcześniej był Gangloff Cabriolet. Tego samego roku na 1934 Paris Motor Show pokazano Type 57 Gangloff Grand Raid i powstały wersje Coupe oraz Sport Saloon.

Ja jestem trochę rozdarty, bo przepięknym autem jest Type 57C Gangloff Cabriolet z 1938. Wersje C dla Type 57 powstały, bo Bugatti było kurewsko szybkie jak na swoje czasy… ale mogło być szybsze. Ettore twierdził, że doładowanie jest dla ciot, choć spróbował kiedyś w myśl zasady, że raz w dupę to nie pedał – powstały takie tylko dwa… aczkolwiek, gdy klienci zobaczyli te wersje z kompresorem, to już po zakupie wracali do Ettore ze swoimi nowymi autami i prosili o domontowanie podobnego systemu. Więc Bugatti tego nie lubił, ale klient płaci i wymaga… A więc jestem rozdarty, bo był jeszcze Stelvio Gangloff – również doładowany – i nie wiem, czy potrafiłbym wybrać lepsiejszy z tych dwóch.

Poza 57C były jeszcze wersje S i SC, które wzięły swoją nazwę od „Surbaisse Compresseur” co w języku ludów Shire’u oznacza „Jebać PiS” – serio możecie mi wierzyć, jestem z internetu. Były one i doładowane, i do tego obniżone. Miały suchą miskę olejową, bo silnik by się po prostu nie mieścił pod nową maską. Do tego przód miał praktycznie niezależne zawieszenie – choć takim rozwiązaniem Ettore również gardził.

Bugatti Type 57 Aérolithe

Były też sportowe wersje 57g, S, SC Corsica Roadster i Competition, które startowały wszędzie w świecie – ale jednym z najbardziej znanych modeli Type 57 jest chyba Aerolithe, czyli prototyp który powstał, kiedy kryzys lat ’30-tych dopiero się rozkręcał. Trzeba było utrzymać biznes przy życiu, a pomóc w tym miał nowy projekt. Tak właśnie w 1934 roku powstał Type 57. Popularność zyskał dzięki sportowej odmianie, która ujrzała światło dzienne zaraz potem. Na salonach motoryzacyjnych w Paryżu i Londynie oba modele stały obok siebie. Opływowa w kształcie usportowiona gablota najpierw nazywała się Type 57S Coupe Special, ale szybko zyskała miano „Aérolithe” (co oznaczało „Sasin przejebał 70 mln na wybory, które się nie odbyły i za to nie odpowiedział” – serio). Projekt miał 3.3 litra DOHC i 6 cylidrów w rzędzie. Był bezpośrednim rywalem Mercedesa 500K i Talbota-Lago, ale po prawdzie to nic innego nie miało tak odważnej stylistyki. Auto miało karoserię z Elektronu – ze stopu magnezu z aluminium – bardzo lekkiego i wytrzymałego, ale w chuj łatwopalnego. Elementów nadwozia nie dało się zespawać, więc użyto metody nitowania jak w samolotach. Wersje produkcyjne już były montowane z aluminium, więc nie tworzyły takich problemów. Właśnie – wersje produkcyjne! Te nazywały się Atlantic. Miały nosić nazwę Coupe Aero odziedziczoną po prototypie, ale akurat kolega Ettore, francuski pilot Jean Mermoz, jeden z pionierów awiacji – leciał nad Atlantykiem i wbił się w taflę oceanu – rzekomo z racji awarii silnika. Aby uhonorować pamięć po nim, nazwę modelu zmieniono na Atlantic Coupe (co w języku Mordoru oznaczało również „Emilewicz w ostatnim dniu urzędowania rozdała 6 milionów między swoich”). Powstało ich tylko 5: prototyp, dwa Coupe Aero jeszcze sprzed zmiany nazwy i dwie już przemianowane wersje Atlantic.

Prototyp szokował i zachwycał – ale klientów nie zyskał, więc wrócił do Francji, gdzie został rozebrany. Powstało jedynie 11 fotografii tego auta, jeden obraz i dwa schematy – i to wystarczyło, żeby w 5 lat wykonać replikę 1:1, która powstała w Kanadzie w 2013 roku. Pierwsza sztuka Coupe Aero trafiła do Victora Rothschilda – 3-go Barona de Rothschild. Przez lata zmieniała właścicieli i w 2010 została sprzedana za 30 milionów amerykańskich prezydentów. Drugi egzemplarz Coupe Aero zwany również La Voiture Noire (może lepiej nie będę tłumaczył xd) został zagubiony. A wart jest obecnie tak z grubsza 115 milionów koła patyku. Został wykonany na zlecenie greckiego kierowcy wyścigowego i jako jedyne – wyposażone w kompresor już w fabryce – a więc było w specyfikacji 57C. W 1937 roku po wygraniu 24-godzinnego wyścigu Le Mans, kierowca Bugatti Robert Benoist otrzymał ten egzemplarz w prezencie. Tak naprawdę auto nigdy nie było zarejestrowane na nikogo. Nie miało prawnego właściciela, choć było często jeżdżone. W 1941 roku ślad po nim zaginął.

Właścicieli trzeciego auta – 57S Atlantic Coupe – zamordowali Niemcy, o których Adolf nie miał zielonego pojęcia. Maszyna wraz z rezydencją została wykupiona i do dziś zbiera nagrody na konkursach piękności. Co prawda w latach ’70-tych musiała przejść serię napraw i wiele części… większość części jest nieoryginalnych, co znacznie obniża wartość eksponatu, ale nie mniej – piękne to auto i kawał historii. Ostatni Type 57 w wersji SC Atlantic Coupe żyje do dziś. Powstał dla brytyjskiego penisisty Richarda Pope’a i miał nieco przeprojektowany przód. Grill trochę różnił się od innych, a w aucie brakowało przednich osłon zderzaka. Pojazd już po zakupie wrócił do Bugatti na instalację kompresora i upgrade do wersji 57C. Przeżył lekką kolizję i zmieniał właścicieli, aż w 1988 trafił w ręce znanego projektanta mody Ralpha Laurena, na rozkaz którego dokonano czystek etni-… Żart… Lauren kazał odrestaurować Bugatti do stanu igła. Ten egzemplarz również wygrywał różne nagrody na konkursach.

Type 57 są odnajdywane po latach nawet teraz. Kilka lat temu na aukcji organizowanej przez Bonhams jednym z obiektów miał być Type 57S wart 5 milionów – znaleziony krótko przedtem w porzuconej szopie. Wcześniejsze znalezisko zostało odziedziczone po zmarłym, który miał to auto w posiadaniu przez dekady – i co najlepsze – rodzina była cały czas tego świadoma. Nie zdawali sobie jednak sprawy z jego prawdziwej wartości. Gdy w końcu przyszło do sprzedania go na aukcji – skasowano ponad 30 milionów dolarów, co uczyniło je najdroższym autem aż do czasów Ferrari 250 GTO sprzedanego kilka lat temu…

Bugatti Royale

Ech… piękne auta… Co ja miałem mówić? A, o bezpiecznej jeździe… Dojdę do tego… Co łączy te wszystkie auta? Wszystkie – no prawie wszystkie – Type 57 zostały zaprojektowane przez Jeana Bugatti – syna Ettore. Od początku zainteresowany pracą ojca, stał się integralnym elementem jego biznesu już w latach ’20-stych. Już wtedy wykazywał też ponadprzeciętny talent. Projektował większość elementów Type 41 Royale w wieku zaledwie 23 lat. Jako doskonały projektant perfekcyjnie uzupełniał się z ojcem – wyśmienitym inżynierem. 57 Stelvio, Ventoux, Atalante i Atlantic to były jego dzieła. Był autorem nowej generacji niezależnego zawieszenia, które miało zastąpić stałą przednią belkę. Często testował własnej konstrukcji pojazdy – w tym 57C Tank, który wygrał Le Mans w 1939. Jechał po drodze publicznej a to wiecie – Opole, weekend – listonosz na rowerze, najebany w trzy dupy jechał samym środkiem drogi i choć Bugatti toczyło się bezpieczne 200km/h po wąskiej drodze, to nie zdążyło uniknąć tragedii. Auto straciło panowanie nad kierowcą i pocałowało błyskawicznie nadbiegające drzewko.

Dlatego po pierwsze: nie jedźcie za szybko.

Po drugie: nigdy po pijaku – nawet rowerem.

1994 – Mitsubishi Lancer Evolution II Group A

EngineDisplacementPowerAccelerationTop Speed
Straight 4
Turbocharged
2.0 L300 BHP5.1s229 km/h
142 mph

The Lancer was essentially a practical family sedan, designed with comfort and fuel efficiency in mind. The Lancer Evolution model shared only the shell with the regular Lancer – inside, everything was different from the ground up. It carried technology rooted in Group B rallying and the Starion prototype. That’s why the Evo is not just a sporty version of the Lancer – it’s treated as an entirely separate model. The Evo RS was a successful project, packed with advanced technology specifically engineered to take on Subaru. But one year in, time had come to do first revisions.

Evolution II – it sounds proud, but the car was essentially the same, so does „II” signify a new generation? Not really. It’s more like a facelift – an evolution, to use rally terminology. However, the car did get wider tires, a wheel track that was 1.5-2.2 cm broader, and a wheelbase stretched by 1 cm, which required new homologation. Just like the Evo I, it sold in double the amount required, and the car was also exclusively intended for the Japanese market. The new model featured better stabilizers and 9 more horsepower. It was 10 kilos heavier, but here’s the thing: steering characteristics improved by a solid 30%. The aerodynamics saw a slight boost with adjusted front intakes and a support to the rear spoiler. From this point onward, every subsequent Evo would become more powerful. The Evolution II had increased boost pressure and upgraded cam lift – with a longer range of movement, which gave the car that extra punch. Minor changes were also made to the exhaust system. The car sat on a slightly altered chassis – technically another variation of the same one. That’s why this „generation” is called Lancer CE compared to the Evo I’s CD9A designation.

Visually, the Evo I and Evo II were almost identical, but you could tell them apart by the front spoiler – Evo II featured rubber accents on the bumper. The rear spoiler also got subtle reinforcements for added stability. Another small update was the option to replace front reflectors with fog lights. As for the Evolution RS, unlike the GSR version, it came in only one color: white.

The Evo I competed during the twilight years of the Integrale, but the Evo II faced no less of a challenge. By then, Subaru had stepped up with the 555, and legends like Colin McRae and Carlos Sainz were handing out beatdowns left and right. In 1994 alone, Subaru clinched 4 event wins and added another 5 podium finishes to their tally. Things didn’t get any easier in 1995. The 555 was a force to be reckoned with – if it wasn’t winning, it was landing on the podium. That kind of consistency was their trademark all the way through to 1997, when a new version of the Impreza debuted. Mitsubishi’s roster included Kenneth Eriksson, Armin Schwarz, and Tommi Mäkinen. The trio managed to secure 3 podiums across 4 events in 1994 (they burnt the car in the fourth, Sanremo). In the 1995 season, Mitsubishi built on that performance, and – most importantly – secured their first win. Before unveiling further upgrades at Safari, Eriksson and Mäkinen dominated in Sweden, claiming 1st and 2nd place, respectively, behind the wheel of the Evo II.

Krzysztof Wilk
All sources: lancerregister.com | wikipedia.org | autoweek.com | YT: Donut Media | topspeed.com | autocar.co.uk | caranddriver.com | wheelsage.org

1981 – DeLorean DMC-12

EngineDisplacementPowerAccelerationTop Speed
PRV V62.8 L130-145 BHP8.3-10.5s200-210 km/h
126-131 mph

John DeLorean was the man. After a successful career at General Motors – where he served as a chief engineer and was largely responsible for legendary cars like the Pontiac GTO, which kicked off the muscle car craze and the entire American Muscle culture – he conceived the idea of a groundbreaking sports car that would also be accessible to the masses. He told GM management that he was going to make it happen and didn’t care about their approval. If they disagreed, he’d walk away. They called him on it, but DeLorean wasn’t bluffing. He had already set up a company under his own name and was determined to pursue his dream car, with or without GM’s blessing. All he needed was a sponsor for such an ambitious project. Enter the British government, which fell for the pitch and handed over £80 million. The only catch? He had to set up a factory in Northern Ireland, a region struggling economically almost as badly as Poland after the government Covid plan.

The DeLorean shares quite a bit with the Lotus Esprit. Both projects originated from the Italdesign Giugiaro car design studio and featured steel construction. While many refer to it as the DMC-12, this was just its internal development code. When it hit the market, it was officially branded simply as the DMC DeLorean. DeLorean was not alone in crafting this car. Even the head of Pontiac’s design team got involved, and initially, they wanted to equip the vehicle with a mid-mounted rotary engine. That plan didn’t pan out, though. Over time, other engine options were considered, including powerplants from Ford and Citroën. The DMC-12 had everything it needed for success. Lotus handled the chassis, Giugiaro provided the iconic lines for the body, and its V6 powerplant was a PRV (Peugeot-Renault-Volvo) unit equipped with fuel injection. While it wasn’t originally designed for high performance, the same engine later found its way into motorsport glory under the hoods of the Renault Alpine A310 and A610 Turbo. The PRV V6 appeared in both supercars and motorsport machines, showing up in rallying and circuit racing, demonstrating its potential when tuned. More so, DeLorean didn’t ask for much – $25,000 at the time – though Chevrolet had faster and cheaper alternatives for performance enthusiasts.

Reality is often disappointing, and so was the DeLorean. Its body panels, made from stainless steel layered over fiberglass, might have looked sleek in the showroom, but in practice, they were scratch-prone and dirt magnets. Restoring one today? Good luck. Conventional methods like body filler don’t work on the unpainted stainless steel surfaces. John DeLorean didn’t envision repairs – damaged panels were meant to be replaced entirely. Aside from three special models coated in 24-karat gold, all DeLoreans left the factory in their raw, unpainted stainless steel finish. Any you see in bright or unusual colors were modified by their owners. The good news? Replacement panels are still available today. The problems with the iconic gullwing doors… Sure, they looked incredible, but they were a headache in practice. They leaked in the rain and could trap you inside the car in the event of a collision. Their design was visually arresting but a nightmare to manufacture. The whole car was riddled with issues. Early production units were so poorly assembled that a second facility in Los Angeles had to be established just to fix the cars botched in Europe. The rear-engine layout did no favors to the handling either, forcing Lotus engineers to perform engineering acrobatics to make it somewhat drivable. DeLorean aimed to conquer the market but fell spectacularly short. With only 8,583 units sold, the dream crumbled, and the whole endeavor went down in flames. Despite its flaws, though, the DeLorean remains an icon – a proof that sometimes, ambition is just as memorable as success.

The DeLorean DMC was dramatically underpowered – especially in its U.S. iteration, which lost about 15 horsepower to emissions regulations – but their entire sportscars market was retarded that way. America at the time was bogged down with regulations that killed performance. Even the heavier Corvette didn’t offer significantly more power, and while the DMC’s PRV engine wasn’t a speed demon, it was designed for durability, capable of running smoothly even decades later. This mechanical reliability, combined with its stainless steel over fiberglass construction, means DeLoreans often resist rust and age gracefully – mechanically, at least. The real issue wasn’t the engine or design concept but how the car was produced. John DeLorean aimed to innovate manufacturing with groundbreaking techniques that promised to lower weight and production costs. However, these untested methods backfired spectacularly, forcing the company to hand the project over to Lotus. Lotus essentially rebuilt the car from scratch in two years, borrowing heavily from their own expertise. The DMC ended up with a steel chassis similar to the Esprit’s and a fiberglass body akin to the Lotus Elite’s. Half of DeLorean’s original ideas were scrapped under the guidance of Lotus’s Colin Chapman, simplifying the design and making it feasible to manufacture. Though Lotus succeeded in turning the DMC into a functional vehicle, this process drained time and money. The rushed changes and reliance on Lotus’s tried-and-tested methods left John DeLorean’s vision compromised. While the end result had its merits, the delays and compromises spelled disaster for the company, tarnishing what might have been a revolutionary project.

The fully independent suspension was a notable feature, combining coil springs with telescopic dampers. The front employed double wishbones, while the rear used a multi-link setup – closely resembling configuration found in the Lotus Esprit. While the prototype demonstrated impressive drivability, production changes altered the dynamics significantly. The most impactful change was moving the engine to the rear, resulting in 65% of the car’s weight sitting at the back, a factor that influenced handling characteristics. Additionally, the front end of the production model was raised to meet U.S. headlight height regulations, which disrupted the original sleek look and balance envisioned in the prototype. Many owners later modified the suspension to restore the lower, sportier stance of the early design. The steering system, featuring a rack-and-pinion setup, was another Lotus contribution and performed reliably, ensuring a responsive driving experience despite the compromises made during the production phase. These efforts underscored Lotus’s role in salvaging the project, even if the final product couldn’t entirely escape its design challenges.

The DeLorean DMC was capable of going from 0 to 60 in 8.2 seconds – if you were lucky enough to own a European model with the manual gearbox. For the American market, stricter emissions standards robbed the car of power, stretching its acceleration time closer to 10 seconds. With the optional 3-speed automatic transmission, it wasn’t just slower – it was downright leisurely. Combined with the rear-engine layout, the car suffered from pronounced oversteer, making it tricky to handle at the limit. This wasn’t a car for racing but rather for cruising stylishly within legal speed limits. Despite its shortcomings in performance, the DeLorean had its perks as a daily driver. Its interior was surprisingly roomy; John DeLorean himself, standing 195 cm tall, ensured that the car would accommodate taller drivers. He famously declared that if he couldn’t sit comfortably in the car, he wouldn’t sell it. The seats were adjustable in multiple directions, and the overall ride comfort was commendable. While it didn’t excel as a performance car, the DMC offered a level of practicality and comfort that made it enjoyable for everyday use—without leaving your back aching or your spirit crushed. It’s a car built more for making an impression at the curb than for setting lap records.

The biggest problem for the DeLorean wasn’t the car itself, because truth be told, it didn’t take much for it to run – we’ll go there in a moment. The real issue was the marketing. DMC never broke into the mainstream, and the brand only got a major image boost after the fact – when the whole company had already gone bankrupt. After the release of the Back to the Future series, with the time machine based on the DeLorean, the DMC-12 became a cult classic. Despite its flaws, despite its lack of polish, it turned into an icon of the ‘80s. Even today, it can still be a dream car for people in their 30s. But the first movie came out two years too late, when the model had already flatlined, and there was no chance of a comeback.

A year after production began, the entire company was already folding. There was a prototype, the DMC Twin-Turbo, that actually delivered the goods – VIN 530, to be exact, could smoke the latest Ferraris and Porsches easily. DeLorean nearly lost it when he saw it in action. The car hit 0-60 mph in 5.8 seconds, and DeLorean was ready to order 5,000 Twin-Turbo units on the spot. VIN 530 was allegedly going to be the fastest production car in the world… but the regular model wasn’t selling, and the Twin-Turbo never made it to the production line. It’s not just weak sales – it was worse. The factory completed 2,000 cars that were ready to roll, sitting in showrooms, and they never reached customers. Out of 8,000 units total, a full quarter physically existed but did not ever find their owners, get it? Of course, over the years, that changed. The DMC-12 became a prime target for collectors and other enthusiasts, and honestly? It’s not even that expensive for a classic car these days.

The company was shut down, and DeLorean faced criminal charges – though he was later acquitted. Allegedly, he was involved in drug trafficking… but let’s not go there. Controversies also existed about some „creative accounting” within his company. Long story short: $23 million – nearly half of the government funds loaned by the British – was funneled to a shell company in Panama. The master plan? To buy out Lotus… with their own money, right? I mean, seriously – talk about bold moves. It’s almost like a political scheme, except the Brits aren’t as gullible as some, and eventually, they realized they were being played. But here’s the kicker: they never got their money back. DeLorean bolted back across the Atlantic, leaving them high and dry.

And that’s the story… The DMC-12 turned out to be a flop, although thanks to its starring role in Zemeckis’ trilogy, it earned itself a place in legend. Its career was short-lived, as the car suffered from poor build quality, and the American versions were hampered by weak performance. A shame, really, because the European PRV engine was actually doing quite well. This was something America didn’t truly have – a proper GT car. It was exploring a niche unknown across the ocean. It aimed to compete with both the American Corvette and European BMWs. No, its career didn’t last long – but its legend is eternal. The design? Bold and quite successful. The mechanics? Really one of the project’s strengths. It’s just a pity it didn’t pan out. The DMC DeLorean was a fusion of American ingenuity, British architecture, Italian design, French drivetrain, and Irish craftsmanship. Interesting? You tell me. Could it have worked? Well, you tell me…

Krzysztof Wilk
All sources: R Nicholls – Supercars | ultimatecarpage.com | gaukmotors.co.uk | mecum.com | classiccarweekly.net | sinsheim.technik-museum.de | wikipedia.org | britannica.com | autozine.org | conceptcarz.com | supercars.net | aronline.co.uk | autocar.co.uk | motortrend.com | wheelsage.org | M Buckley – The Complete Illustrated Encyclopedia of Classic Cars

1992 – Mitsubishi Lancer Evolution Group A

EngineDisplacementPowerAccelerationTop Speed
Straight 4
Turbocharged
2.0 L300 BHP5.1s230 km/h
143 mph

This model hit the market in 1992, featuring a two-liter engine and permanent all-wheel drive. Awesome stuff, but it was easy to get duped because the Lan-Evo was built with the same body as regular Lancers. Plenty of folks parted with their cash, thinking they’d snagged a beast with rally heritage, only to find out they’d been sold a family-friendly Mitsubishi with a 1.8 under the hood. Well, at least they got the four-wheel drive. The bodies also found use in Malaysia, where the Proton Wira shared bodywork with the first Evo. Some Protons were even sold as legit RS Evolutions. If that’s your dream car to buy – watch out for scams.

We will focus on two versions: the GSR and the RS. What’s the difference? Well, the GSR is the fully road-ready version with all the comforts: power windows, air conditioning, Recaro seats, and alloy wheels. In short – it’s packed. The Lancer RS, on the other hand, was designed as a base for Group A rally variants. It had nothing fancy inside: no frills, no air conditioning – even were steel and the seats were basic shit to be the first thing swapped out for rally equipment anyway. Standard as it gets, the car came a whole 70 kilograms lighter than the sporty GSR. Both versions were part of the homologation process, but the GSR was outfitted for civilian customers. They shared the same short-ratio gearbox. GSRs came in five different color options, while the Evo RS was only available in white or silver. The easiest way to tell an RS from a GSR is to look inside. No RS ever came with ABS – ever – so, if someone claims to have a Lancer RS „but this one has ABS” – it’s not an RS. The GSR also came with air conditioning and a rear wiper. If someone tries to tell you it broke off, or the rear glass was replaced #truestorybro… the buttons for controlling those features should still be there. If they’re not – it’s not a GSR. Just a heads-up if you’re in the market or have a buddy bragging about their Evo Lancer!

But if someone for real owns a Lan-Evo, hats off to them. That’s not just a car – it’s a goddamn demonic monstrosity! During the ’80s and ’90s, rallying became a much tougher sport – grueling and demanding. A heavyweight like the Galant VR-4 quickly hit a wall, limited by its sheer size. So, it passed the torch, along with all its experience and tech, to the smaller, more agile Lancer. And that’s how the Lancer Evolution was born.

Its engine delivered 247 horsepower – the legendary Sirius 4G63T paired with a 5-speed manual transmission. This setup powered all four wheels. Homologation required 2,500 units, which sold out within three days of launch. In less than two years, more than twice that number were produced. Every single one came equipped with limited-slip differentials at the front, rear, and center. The engine, shared with models like Galant and the Eclipse, had an increased compression ratio… and every car was right-hand drive. All of them were exclusively sold to the Japanese market.

The model entered the rally scene in 1993, competing for two years. Unfortunately, this was during the reign of the Lancia Delta Integrale, so despite its potential, it couldn’t make a significant impact. It was always a threat, though never quite the best. In the 1993 season, it secured podium finishes in Greece and Great Britain, while Monte Carlo, Finland, Portugal, and Australia ended with positions just off the podium. The following year saw only four entries, with a notable second place at the Safari Rally. However, the season was cut short as Mitsubishi Ralliart shifted focus to the upgraded Evo II.

Krzysztof Wilk
All sources: rallygroupbshrine.org | lancerregister.com | wikipedia.org | wheelsage.org