1967 – Alfa Romeo Tipo 33 Stradale

Jeśli chodzi o supersamochody z lat ’60-tych, to chyba wszyscy kojarzą Ferrari Dino, Lamborghini Miurę, czy nawet De Tomaso Mangustę. Wszystkie mają silnik centralnie – ale to Alfa Romeo, w 1967 roku, przedstawiła przełomowe w tym temacie auto.

Historię Alfy Romeo można podzielić na tę przed wojną, i po wojnie. Przed Drugą Wojną Światową Alfa Romeo koncentrowała się na produkcji aut do dominacji wyścigów, oraz właśnie szybkich aut sportowych dla klientów na drogi publiczne. Nie było właściwie nic innego. Po wojnie – pod wpływem włoskiego rządu – przerzucono się na wytwórstwo aut dla mas. I mimo, że miały być szeroko dostępne, to i tak Włosi robili pojazdy bardzo solidne. Giulietta SZ i Giulia GTV były wysoce utytułowane jeśli chodzi o wyścigi aut turystycznych, ale z Grand Prix Włosi wycofali się już po sezonie ‘51 – za sprawą Alfetty 159 udanym dla nich z resztą. Odeszli niepokonani i skupili się na modelach produkcyjnych przeznaczonych na drogi publiczne, jednak… brakowało im w ofercie supersamochodu. Dlatego Autodelta – wyścigowa sekcja Alfy Romeo – w latach ’60-tych otworzyła nowy projekt. Ich Tipo 33 powstało z myślą o wyścigach długodystansowych jak Le Mans chociażby, a wariant Stradale był jego drogową pochodną.

Autodelta była uważną selekcją włoskich inżynierów, której dokonał sam Carlo Chiti. Chiti był weterenem z Ferrari – z karierą w ATSie, po tym jak u Enzo doszło do schizmy. W Alfie Romeo robił potem przez dłuższy czas, skupiając swe wysiłki na sporcie. Chiti to był wielki człowiek – nie tylko dlatego, że gruby – i do swojego nowego projektu zaangażował też same osobistości z najwyższej półki. Takie jak Giuseppe Busso, odpowiedzialny za budowę wyścigowych silników, Orazio Satta Puliga z sekcji motorsportu Alfy Romeo, Giuseppe Luraghi – poza tym, że poeta i autor tekstów, to jeszcze utalentowany mechanik, a w tamtym okresie w ogóle szef całej Alfy Romeo. Dzięki takim nazwiskom była pewność, że nie mogło być mowy o żadnej chałupniczej robocie. Tym właśnie była Autodelta – tak w skrócie. To nie Alfa Romeo, w pracach nad nowym supersamochodem, ale Autodelta – grała główne skrzypce. Pracownicy Alfy z początku niechętnie oddali stery projektu, ale Luraghi – jako szef obu grup – wybrnął z tego prawdziwie jak poeta… którym z resztą przecież również był.

Ponadczasowe linie karoserii ich 33 Stradale uchodzą za jedne z najpiękniejszych w historii motoryzacji. Franco Scaglione narysował, podobne do Ferrari Dino, bądź Lamborghini Miury, typowe dla tego okresu nadwozie w kształcie klina – z wąskim nosem przechodzącym w pofalowany bok. Z tym, że projekty Gandiniego i Fioravantiego nie były tak odważne jak w Alfie Romeo. Miała ona bowiem podnoszone drzwi, otwierane po skosie – jakby do przodu i do góry zarazem. McLaren coś takiego potem wstawi do modelu F1… I oszkloną kabinę przypominającą kapsułę, albo bąbel – z pałąkiem w stylu targa. A przy tym zachowuje wspaniałe proporcje i wszystko współgra z atrakcyjną linią nadwozia. Coś wspaniałego.

Tipo 33 do wyścigów ważyło nie więcej jak 575 kg. Wariant drogowy był cięższy, ale to nadal 700 kilo max. To dlatego, że auto stoi na aluminiowej ramie, a karoseria wykonana jest z plastiku wzmocnionego włóknem szklanym. Podwozie składa się z trzech grubych rur dwie po bokach i jedna, która je łączy w kształt litery “H”, między silnikiem a przedziałem kierowcy. I to właściwie jest cała platforma – te trzy rury, co nie… Podłużna rama pomocnicza w tylnej sekcji była skierowana pod kątem do wewnątrz. Mieściła się tam skrzynia biegów i sam motor. Gumowe zbiorniki na benzinum schowano w rurowych elementach po bokach. Sam rozstaw osi został zwiększony względem torowych egzemplarzy o całe 10 cm, aby dać większą wygodę. Wyścigowe zawieszenie było w pełni niezależnym układem z podwójnych wahaczy przy każdym z kół – choć niektóre aluminiowe elementy zastąpiono stalowymi, czym zdołano osiągnąć korzystniejszą sztywność konstrukcji – a siłę hamowania stanowiły hamulce tarczowe Girling – po raz pierwszy u tego producenta: wentylowane.

To było – aż do czasów modelu 4C z 2013 roku – jedyne auto drogowe Alfy Romeo z silnikiem umieszczonym centralnie. A silnik ten, wykonane z lekkich stopów V8 na poczwórnym wałku, umieszczono wzdłużnie za kabiną kierowcy – i napędza on tylną oś poprzez 6-biegową przekładnię z pełno synchronizacjo. Samo V8 jest technologią z motorsportu, i ma suchą misę olejową, szerokie cylindry o skróconym suwie, co było normalne dla wyścigowych aut tej marki: dwie świece na cylinder. Gdzie w oryginale były gaźniki, ten miał mechaniczne wtryski i wysoki współczynnik kompresji. I to był właściwie ten sam system, co go używali do wyścigów – tylko zduszony, żeby nie przesadzać. Pojemność… była niewielka – tylko po to, aby się zmieścić w regulaminie zawodów. Ale z 2 litrów z łatwością wychodziło 230 koni mocy, a motor kręcił do prawie 10.000 obrotów bez stresu. Drogowy odpowiednik! Wyczynowy dawał 270 koni mocy. To jest 115 koni na litr – w układzie wolnossącym.

162 mph prędkości maksymalnej stawiało Alfę Romeo bezpośrednio w segmencie supersamochodów. Nie mogła się jednak równać z najlepszymi. Daytona V12 robiła 350 kucy i mogła się dzięki temu rozpędzać do 174 mph. Ale tam było 4.4 litra. Alfa była lekka, i jej siłą: przyspieszenie. Ale nawet dobry wynik, na poziomie 5.5 sekundy (lub nawet i lepiej – w zależności od źródła), nie mógł pomóc, jak właściwości jezdne odbiegają. Poza tym, V8 potrafiło zawodzić, bo Autodelta robiło wszystko tak na 30%. Do tego zaporowa cena – to i nie dziwota, że Alfa się dobrze nie sprzedała.

Auto po raz pierwszy pokazano na salonie samochodowym w Monzie w 1967 roku, a oficjalnie już zapowiedziano na targach w Turynie – i miało czysto sportowy rodowód, ale to był pełnoprawny supersamochód. Spełniał wszystkie ku temu warunki. Był szybki, jasne – ale i ekskluzywny, a i luksusowo wyposażony (czy może bardziej: wykończony). Wszystkie egzemplarze wykonano ręcznie, i nie ma dwóch takich samych. Wczesne modele miały podwójne lampy, które z czasem zastąpiono pojedynczymi. W którymś momencie dodano wloty odprowadzające powietrze z hamulców. Jedna sztuka Tipo 33 wykorzystywała w wyścigach jakieś części z magnezu. Obręcze kół w całości odlano z aluminium. Jest to model Campagnolo – i robi wrażenie nawet dziś. Franco Scaglione po raz kolejny dowodzi, że jest w ścisłej czołówce projektantów w historii motoryzacji. Idealna równowaga linii Alfy Romeo jest zarówno elegancka, jak i nowatorska. Do tego sama sylwetka jest przemyślana i korzystna w kontekście osiągów.

A jednak – świat do pewnego stopnia o tym modelu zapomniał. Jednym z powodów – i ostatecznie największym minusem – była cena. Autodelta dała też temu projektowi mniejszy priorytet. Skupiała się głównie na autach przeznaczonych do sportu – bo takie było, w gruncie rzeczy, ich zadanie. Dlatego też ich wykonanie było… no, pozostawiało wiele do życzenia. Carrozzeria Marazzi twierdzi, że zbudowała jedynie 18 egzemplarzy. Właściwie to tylko 13 z nich trafiło na rynek motoryzacyjny. 4 rozesłano do biur stylizacyjnych Bertone, Pininfariny, oraz Italdesign Giugiaro, aby te opracowały auta koncepcyjne na ich bazie – w tym projekt Carabo, pierwszy w agresywnie płaskim kształcie klina, który stanie się wizytówką lat ‘70- i ’80-tych. Ostatnia sztuka ostała się w muzeum Alfy Romeo. Mają tam na stanie dwa egzemplarze Stradale i wszystkie 5 conceptów na jej bazie – wszystko jak najbardziej na chodzie. Mimo, że były lepsze auta w jej segmencie – ze względu na rzadkość tego modelu, piękno jego sylwetki i charakterystykę – jest to jeden najbardziej pożądanych pojazdów tej marki, i jeden z najpiękniejszych samochodów jakie człowiek raczył był stworzyć.

Krzysztof Wilk
Na podstawie: autozine.org | Top Gear: The Cool 500 – The Coolest Cars Ever Made | ultimatecarpage.com | amazingclassiccars.com | motor1.com | petrolicious.com | carsceneinternational.com | sportscardigest.com | YT: Przemek Michalak

2004 – Alfa Romeo 156 Autodelta GTA 3.7 V6

In the ’70s, Alfa was sold to Fiat and ever since, it couldn’t really define itself. They did try to return to their roots with the horizontally opposed engines, twin sparks, and transaxle V6s, but it was always a struggle. No matter what they did, they could never escape the crisis. It was like a metaphor of the Polish history. They even made effort to put some fresh thought into their Tipo platform, since 1988 in production in hundreds of thousands of units – numbers far greater even than the Golf itself. A desperate attempt to elevate it beyond the realm of Fiat’s basic offerings, giving it that hint of prestige in the form of the model 155. But it was all in vain. It never sold in quantities that could be considered a success. Quite the opposite. It was a very bumpy road for Alfa Romeo – but the problem was the brand was going in a totally wrong direction. As a brand built on sportiness, it should have taken up the challenge posed by the Germans in the form of BMW M3 and Audi’s RS models. It should have demonstrated that Italians can still stand out, stir the pot, fire emotions. Outperform the leading players.

Glory to the Lord (praise His noodly appendage), someone stepped in at the right moment. The first examples of the 156 model emerged – also derived from the Tipo – but so advanced that virtually everything was better and we are essentially talking about an entirely new car. Tipo utilized suspensions based on MacPherson struts with a longitudinal arm, Alfa had double wishbones upfront – designed to match the driving dynamics of German cars’ sports variants (read: BMW M3 directly). At the rear, columns were still in place, yet Alfa subframe platform was far more sturdy than the Tipo. This setup allowed for excellent driving performance AND a superior travel comfort.

In terms of the engines, the 156 was also performing admirably. Alfa enthusiasts had a choice of the familiar 16-valve powerplants, updated with a new variable-length intake. This enhancement allowed for both increased torque and improved power delivery. Best of all, though, was the 24-valve 2.5 V6 unit. Although its architecture could be traced back to the late ’70s, every component was modernized. This engine featured a fresh cylinder head, a new intake system, a revised exhaust, and the twin-cams. All the would result in 190 horsepower, which is an output enough to provide a lot of fun behind the wheel. Even more so, when the torque kicks in at a mere 5,000 rpm. Honestly, this stood as one of the finest V6 engines in its class – distinctive in character and boasting an exhilarating sound signature.

Alfa had the potential to become the best sports sedan on the market, and the Italians were damn serious about it. The 2.5 V6 was offered with a 6-speed manual, but Alfa workshops were finishing working on a real deal. The Selespeed transmission, though labeled as a semi-automatic, was essentially an automated manual gearbox. I was meaning to discuss it in more detail in a Ferrari text, but I can disclose this and that here as well. This mechanism was taken directly from the Ferrari, with its origins lead us to Formula 1. In the Ferrari workshops, this project was named „Selespeed,” and even though it made its way to the Alfa model under a different designation, the name stuck with Alfa Romeo. This type of transmissions entered their lineups for the first time in year 1999.

The Alfa offered more interior space compared to its rivals. Despite lagging behind the 155 model in this aspect, neither the BMW 3-Series nor the Audi A4 could ever compete with it. The interior itself boasted a sporty character, and this wasn’t just an illusion. Steering response is wonderfully quick. The car reacts precisely and communicates effectively. As a FWD, it exhibits a slight tendency towards understeer, yet with a bit of throttle input, oversteer can be easily induced. Again, this thing is with front-wheel drive! A handicap, one might say – yet it doesn’t fall far behind the popular 3-Series in its handling. And it’s significantly more comfortable – at least in comparison to other cars in the catalog. Sure, the 156 does exhibit some body roll in corners, but this doesn’t impact its handling. The engine – particularly the „Busso” – generates sounds that can be highly appreciated. These could available as a 2.5-litre V6 and a 3.2-litre as well. The latter is important specifically, as it powered the most potent examples of the GTA variant.

To fully understand what the 156 GTA is, we need to unlearn everything we know about automotive engineering. 250 horsepower at the front wheels, with a front-end weight bias even greater than in the large 2.5-litre – it has to affect the handling. We know this instinctively. The torque steer will be dramatic. It’s due to the excess power. Secondly, the car’s understeer will surely be a problem – tha’s due to weight distribution. Well, yes… but actually no. The Alfa Romeo made a car that handles like a BMW – some even call it the front-wheel-drive M3. There are two explanations for this: either the physics of a black hole – or magic. And this isn’t a slip of the tongue, some mistake – a misunderstanding. No. Alfa gives a similar level of driver engagement, serves you the same set of emotions a BMW can offer. And sometimes, it’s even better than the Germans.

The GTA gets from 0 to 60 in 6.0 seconds – that’s worse than the M3. The German Straight Six revs high and leaves Italians behind… but the sound of the V6 is truly enchanting and its flexibility – top of the top. This defeat isn’t bitter at all. Not a thing to be ashamed of. It draws power from a 3.2-liter engine with a high compression ratio. No plastic covers there – it was a work of art and just as such it was displayed. The camshaft cover was made of light alloy. All chrome intake was phenomenal. It was just perfect. It looks perfect. It sounds perfect – and delivers 250 bhp.

The interior of the Alfa GTA was derived from the base 156 versions, but they added a sense of quality to it. The three-spoke steering wheel, just like one in the 147 model, was finished with soft plastics. It did look attractive. The leather and chrome details added to the sporty character. The seats looked as if they were taken straight from some sort of entry-level Ferrari. Sports buckets – comfortable and with good lateral support. In terms of power delivery, it might not be as aggressive as its German rival, but the Alfa increases power progressively and confidently revs up to the top of the RPMs. It encourages faster driving, especially as the engine feels better with increasing revolutions. The 6-speed performs brilliantly, and even the Selespeed will not disappoint. We could expect as much – it is an Alfa after all… but to make a FWD, push it into the 250+bhp territory and compete on equal terms with the best – well… that’s a first. That is because of the chassis. The 156 is a good platform to work with, with double wishbones at the front, but merely stiffening the suspension might not have been enough for the GTA. The Italians had to think out of the box. The geometry was changed. Improved increasing the tire contact area with the asphalt when taking fast corners. Front suspension links were reinforced to handle greater power. Everything was strengthened, stiffened and lowered for better stability. The braces were now thicker. Traction control – reprogrammed to intervene less aggressively. The car was stopped with a set of Brembo performance brakes and stability control ensured control of its stability.

This car delivers. The suspension design consistently provides traction, and the car doesn’t push its front end wide in fast corners like it normally does with this type layout. The GTA is not like all the rest. No horror of understeer. The wheels always stay glued to the road and lead you precisely where you intend. It doesn’t suffer from torque steer. It handles very instinctively, and… even better than the BMW. Here – I said it. The steering response is lightning-fast and precise. More – it’s one of the few cars that can be controlled just by dosing throttle and nothing else. Easing off the gas in the middle of a corner introduces the car to easily manageable oversteer! Oversteer! Front wheel drive! Truth be told, the Alfa handles more like a Lancer Evo, rather than the M3. BMW focuses on performance and track driving, while the GTA works hard to deliver emotions and pure fun. Like every Alfa, you buy it with your heart. And this model hits the heart just right.

Automotive enthusiasts often consider rear-wheel drive as sacrosanct, something not to be deviated from. Alfa dared to commit such heresy, but they had the right cards up their sleeves to make it work. Their 156 had successful styling, was well-made, offered excellent performance level, and as a result – it was very well received. The Car of the Year 1998. Great Champion of the EETC: first with the D2 variant and later the GTA Super 2000 twice in a row. We have to agree then, BMWs had a worthy opponent – and exactly BMW, as it was their turf!
… and it was just a beginning.

Let’s start with the fact that there are two Autodeltas. My point is not about who was here first, and who copies from whom because, in the end, we all copy from the best – and the whole idea is to continue the great work that someone started, but that has long been forgotten. Alfa Romeo, as a brand, has always had sportiness in its blood. Until the 1930s, it competed the pinnacle of motorsport in Scuderia Ferrari colors. Ferrari was replaced by Alfa Corse in the early 1940s. In the 1960s, Autodelta became Alfa Romeo’s official sports division. A lot was happening there, and many magnificent creations emerged under their banner, which I’ll probably talk about sooner or later – but let’s stay on track… Autodelta was found and, like everything else, its time eventually passed. In London in 1987, a team of engineers led by Jano Djelalian, formed a group – and they adopted the name Autodelta. As a bunch of tuners, they made modifications to Alfa Romeo models in the spirit of the original Italian Autodelta. They also provided complete conversions with a distinctly wild character. Let’s be frank – they were sick to the head. I mean in a good way.

The top of the line Alfa Romeo 156 GTA, was available in their catalogue in the forms of a GTA, GTA AM, and the GTA AM Super. First and foremost, the engine was bored out to make 3.750-litres. Then, the camshaft was replaced for better, and the throttle body was changed to one straight from a Ferrari. Pistons – lightened and balanced. Injection system reprogrammed – along with the entire electronic shit so it would work better with the Selespeed. This allowed for 330 horsepower in the GTA variant, resulting in an acceleration time of around 5.2 seconds, but you could also attach a Rotrex C38 supercharger, replace the injectors, and add an efficient intercooler under the hood of the GTA AM Super generating 400 horsepower and sprinting from 0 to 60 in less than 5 seconds. To handle such power, suspension modifications were necessary. Practically all springs were replaced with bespoke new design. A limited-slip differential was added to the front axle – something a regular Alfa never had. This is probably the ultimate version of the 156. The Brits reached the limit that this platform could possibly offer.

The Autodelta GTA demonstrates just how much can be achieved with the simple Fiat Tipo platform. In homage to the sporty Alfas of the past, an extreme car was made. The Autodelta is a heavily tuned sedan, but it’s still a road car, comfortable and practical, just as the Italians originally intended it to be. The 156 GTA model achieved two remarkable feats. Firstly, it pulled the entire brand out of the slump it had been in for many years. And secondly, it maximized the potential of the old platform and showed that it could even compete with models that, during all those years when Alfa was in the shadows, had been setting the standards. That’s why it’s one of the most important models in the modern Alfa Romeo history.

Krzysztof Wilk
All sources: autozine.org | supercarnostalgia.com | wikipedia.org | autodelta.co.uk | carenthusiast.com | italiaspeed.com | wheelsage.org | historics.co.uk | drive2.ru | autoblog.nl | alfaowner.com | ultimatecarpage.com

2002 – Mitsubishi Lancer Evolution VII GT-A GH-CT9A

FIA zmusiła markę Mitsubishi do przestawienia się na zasady Grupy WRC, więc auto do rajdów nie wymagało homologacji w ten sam sposób jak za czasów Grupy A. Dlatego w 2001 roku zostaje pokazany nowy Lancer Evolution – EVO 7 – i zrywa on z rajdową przeszłością. Czy to źle? I tak, i nie. Model drogowy i egzemplarz do motorspotu co prawda bazują na tej samej platformie – Cedia CT9A – ale mimo, że rozwijane są w tym samym czasie, to rozwijane są od siebie niezależnie. Lancer odcina się od tego, co najbardziej nadawało mu charakteru. Od rajdowych genów. Rajdowego rodowodu. To oczywiście wada takiego rozwoju sytuacji…

A zaleta w tym taka, że nowe auto sportowe Mitsubishi nie jest już upośledzane limitami nakładanymi przez regulaminy Grupy A. Już EVO 6 zrobiło nam smaka na edycje specjalne poza zwykłymi RS i GSR, a teraz to już można było sobie pozwolić na naprawdę niezłą zabawę. Cedia była większa od CP Lancera (a nawet Galanta VR-4), z większym rozstawem osi, a więc i cięższa. Auto przeszło na ścisłą dietę, a i tak mierzyło sobie o 40 kilo więcej od EVO 6, ale straty nadrobiono modyfikacjami w podwoziu. Nowa platforma ze spawami punktowymi była o połowę bardziej sztywna. Trakcja była szersza, a zawieszenie miało dłuższy suw, przez co właściwości jezdne były bardziej korzystne. Do tego, EVO 7 miało aktywny dyferencjał centralnie i dużo lepsze szpere z przodu. Silnik dostawał lepsze powietrze, przez co mógł generować więcej momentu – choć moc niby pozostała bez zmian… ale wiecie… no – no wiecie.

Silnik uległ niewielkim modyfikacjom. Dalej była to jednostka serii Sirius 4G63, do której zaadoptowano lżejszy rozrząd i mniejszą dyszę od turbiny – dla szybszej reakcji. Do tego nowy intercooler i większa chłodnica oleju, a wydech miał regulację ciśnienia. Największą zmianą była kwestia przeniesienia napędu. Rzeczone dyferencjały robiły różnicę, i teraz 4X4 było sterowane elektronicznie przez aktywny dyferencjał centralnie (ACD) w połączeniu z kontrolą odchylenia z EVO4 (AYC). To kombo było nie do zabicia, a ACD był 3 razy lepszy od wiskozy wcześniej tam używanej. Auto było widocznie większe i cięższe, a właściwości jezdne robiły miazgę z rywali. Był wolniejszy na prostej od Evo 6 – ale na łukach szybszy.

GT-A był przedstawiony w rok po premierze i to był kolejny przełom. Pierwszy Lancer Evolution z automatyczną przekładnią. Grand Touring Automatic – z zewnątrz nie różnił się od GSRów, albo RS2 wcale. No, oprócz plakietek. Zboczeńcy mogli go też zamówić bez spoilera, albo z takim krótkim – dla pedałów. Normalni brali wersje z dużym skrzydłem jak na EVO przystało. Przód został lekko zoptymalizowany i pozwalał na lepszy współczynnik oporu powietrza i łatwiejszy jego przepływ do silnika… choć koniec końców, chłodzenie zwykły GSR miał lepsze.

Wnętrze można było dostosować pod siebie. Do wyboru były fotele w pełni skórzane, albo sportowe kubły Recaro. W środku były chromowane wstawki. Do tego dodatkowe wygłuszenie wnętrza – a sam dolot był przeprojektowany dla większego komfortu w kabinie. Zegary były odmienne od innych wersji auta, bo musiały uwzględniać m.in. aktywne przełożenie skrzyni biegów automatu. Ludzie w Mitsubishi nazywali tę przekładnię ‚fuzzy logic’. Uczy się ona stylu jazdy kierowcy. Adaptuje się do osoby za kółkiem, dopasowując swoją reakcję i moment zmiany biegów do jej techniki. Można przejąć od niej pałeczkę i samodzielnie wybierać przełożenia, jak w każdym Tiptroniku za pomocą przycisków na kierownicy, bądź specjalnej sekcji przy dźwigni zmiany biegów. GT-A cechował się niewiele mniejszą mocą w porównaniu do GSRa. Co prawda późniejsze Lancery Evolution będą już używać dwósprzęgłowych automatów dla wariantów z dwusprzęgłowym automatem, ale ta sama przekładnia z GT-A powędróje również do Lancera Evolution IX Wagon w wersji kombi.

Jeżeli mowa o komforcie, to tak – można ten wariant za taki uznać. “Wygodnicka wersja Lancera Evo…” co, swoją drogą, nic wspólnego z wygodą nigdy nie miało. Jest to, co prawda, krok naprzód w stosunku do EVO RSa, czy nawet GSRa – ale to dalej w pewnym sensie auto rajdowe przeznaczone na drogi. GT-A to nadal brutal, jak każde inne Evo – przebrany tylko w pozory przystępności. Dźwignia automatycznej skrzyni biegów usypia naszą czujność. Próbuje nam wmówić, że auto wcale nie jest takie pojebane, jakim go opisują. A prawda jest taka, że to dalej bezwzględny morderca – tylko z automatem. Jak na pierwsze przymiarki do tego typu rozwiązań, to trzeba Japończykom przyznać, że poradzili sobie wzorowo. Potrafili zaadoptować automatyczną przekładnię – zachowując przy tym i osiągi auta sportowego, jak i klimat Evo.

Możnaby pomyśleć, że nie może to dobrze jeździć z automatem – że silnik na pewno okrojono z resztek emocji. No właśnie, że nie. Bardziej niż do brutalnej mocy – zestaw zestrojono w kierunku elastyczności i błyskawicznej reakcji, dzięki czemu można czuć się za jego kierownicą bezpiecznie, a dalej zapewnia kisiel w gaciach. To naprawdę szybkie auto – wariant z automatem również. Układ turbo jest unikalny dla tej wersji. Wiadomo, że nie każdy się do tego modelu przekona – bo nie ma manuala, bo łagodniej zestrojone zawieszenie – ale to prawdziwie wspaniała maszyna. Lancer Evo z automatem może brzmi źle na pierwszy rzut oka, ale jeśli przyjrzeć się temu bliżej – nie jest to takie głupie. Macie pewnie w oczach oszpecone Evo bez pedału sprzęgła – ale pomyślcie o tym w inny sposób. Wyobraźcie sobie dużego sedana z automatyczną skrzynią biegów… który zapierdala jak Lancer Evolution. No, to jest właśnie to. W ten sposób na to patrzcie.

Dziś sportowe automaty nie są niczym nadzwyczajnym, ale u początku XXI wieku? W 2002 roku zrozumiałym było, że takie rozwiązanie – o ile nie będzie miało antyfanów (a będzie) – spotka się z dużą dozą ostrożności. Największym strachem było widmo ukochanej ikony motoryzacyjnego świata pochlastanej przez niewprawny automat – skrzynię zwyczajnie nieodpowiednią do tego typu samochodu. Te uprzedzenia nie są kompletnie bezpodstawne. Tak stało się między innymi z Dodgem. W ich katalogu widniał potężny Ram SRT-10 – pickup z napędem na tył, spore auto a zarazem nowoczesny muscle car z sercem Vipera… wspaniałe. No wręcz wyborne – dopóki nie zostanie sparowane z 4-biegową automatyczną przekładnią pochodzącą z diesla. To oznaczało dla dobrego chrześcijańskiego Dodge’a kalectwo, i większość klientów wolała manualne opcje. Na szczęście Japończycy swój honor mają, a i łeb na karku, i nie pakują do Lancera Evo byle czego. Automat ich skrzyni bazuje na przekładni z modelu Legnum VR-4, która dobra była już na starcie. Jedyne, co należało zrobić, to powymieniać same biegi na bardziej adekwatne do Evo. Oczywiście, że nie będzie tak szybkie na prostej, jak GSR – ale nadal w przedziale poniżej 5 sekund do setki. Przy czym bardziej wygodne, wybaczajace więcej błędów – a równie angażujące. Może nie równie. Porównywalnie – to jest dobre słowo.

Trzecia generacja Lancerów Evolution. Pierwsza z opcją automatu i pierwsza, która trafiła na rynki poza Japonią. Ta wersja produkowana była tylko w roku 2002 – bardziej cywilizowany wariant dla ludzi, którzy chcą rozpocząć swoją przygodę z Lancerem Evo. Dla początkujących, którzy nie mają umiejętności, aby samemu opanować bestię – ale pozwalający w łatwy sposób odczuć emocje z tym związane. Trochę jak pierdolenie kuzynki: zdajemy sobie sprawę, że coś jest tu nie halo, że to nie powinno do końca tak wyglądać… no ale czuje dobrze beniz.

Krzysztof Wilk
Na podstawie: wikipedia.org | autozine.org | supercars.net | mitsubishi-motors.com | colonelmullet.blogspot.com | YT: BEARDS ‚n CARS

1954 – Jaguar D-Type

Over two decades did the Brits have to wait for another triumph at Le Mans. They got their comeback with the appearance of the new Jaguar. Their first post-war sports car was designed by the old Bentley Boy – Walter Hassan. He led a successful campaign behind the wheel of the lightweight alloy body XK120 model. It was a promising car, yes – but if you want to start racing Le Mans, you better be real deal. That is why the XK120 got its competition variant.

The Jaguar C-Type was unveiled – or the XK120 C, if you will – running tests before ’51 Le Mans. It was a proper war machine. Powered by the same old, road-legal XK120 6-cylinder engine, but the car was built around a much lighter, far superior tubular frame. The powertrain was brutal, and with 3 Weber carburetors it could give 220 bhp. Ok, two examples never completed the race, but the final car not only raced full 24 hours, but it outclassed its rivals quite spectacularly. Ahhhh… good old times.

1952 Le Mans was raced on C-Type in test configuration – the Long Tail with improved drag coefficient. It did suffer from dramatic overheating, and retired in early phase of the race. That is why Jag had to rely on proven solutions. The new bodies were more conventional, but the cars were not left without any weapon. Each was equipped with disc brakes – and it was a real game-changer. The very reason there was no equal to a C-Type then. They came up on top, of course they did. Succeeded, while also completing works on a next racer to keep them in the lead.

Spring 1954 – the running examples are ready. There was a debate on how to call them: C-Type Mk II? D-Type? The latter stayed and by this name we know the first Jaguar car with a monocoque chassis, with subframes first welded in, but later they were connected using screws, so that they could be taken off and put back in at wish. They of course had the disc brakes system such as the C-Types. It was obvious – no discussion there.

XK120 engine required a set of mods to save space in front of the platform. Sump was shortened by half and Jaguar used dry sump in those cars. The motor was tilted 8 degrees – that’s why the hump on the hood was off-center. All in all, it was almost identical to C-Type – mechanically. The valves were increased. That’s actually why it needed most of that space under the hood. The engine architecture actually made it easier as – curious – it was the first Jaguar with the asymmetric 35/40 heads, where the intake valves are set at 35 degree angle, and the exhaust valves at 40 degrees.

Jaguar managed to save a lot of space – which allowed narrower front – which in turn allowed higher speeds at the Mulsanne straight. The significant fin behind the driver’s head – gave more stability at speed. Race examples for ’55 season were also equipped with elongated hoods, so they were reaching even higher top speeds. Jag strategy was: full attack at Le Mans – nothing else mattered. D-Types were best at being fast but quite useless at slower, twisty tracks. They had no downforce – a pronounced weakness.

Three cars entered ’54 edition of the race, and even though they had a good pace, they were no match for Gonzales/Trintignant in the – almost 5-litre – Ferrari. Another approach the year after and the Long Nose claimed third victory for the brand. After a ruthless race against the technologically superior SLRs – well… all Mercedes run away after one of their cars – in pieces – flew into the crowd on the stands. 200 victims – 80 people killed. Those Germans, right? Right? The race was continued…

At the point when Mercedes was to get back to the pits – Mike Hawthorn’s Jag was trying to close the gap to Moss and Fangio in the leading SLR two laps ahead. The Mercedes retired and Jaguar was left with no true rival. Ferraris stayed in play, but their cars were having some mechanical problems and – ones that managed not to crash – they could never keep the pace. In such circumstances did the British secure their third trophy. In the next two editions of the race, Jaguar D-Type will defend the title in team Ecurie Ecosse colors, as Jaguar closes their racing program in 1957 after their cars crash in the early stage.

The racing changes in 1958, when the new rules are introduced and the engine displacement gets limited to 3 litres. That meant the end for the D-Type. Jaguar did have some 3.0 for the XK, but that was no racer. Long story short: 20 Short Nose D-Types are sold to private buyers and actually raced – and actually: to success! Both in Europe as well as overseas. Some chassis were laying around in Jag garages, so they constructed road examples – the XKss in the number of 16 cars total (with some additional fairly recently), but they could build no more as their factory was taken by flames. In the end: they did achieve triple win at Le Mans with this model, and this model solidified their name on top of racing. In fact – with this achievement – it is one of the most successful race cars of all time, and both: racing D-Type or road XKss – are the most looked for Jaguar cars in existence. One was auctioned not too long ago – reached the price of 13.5M American presidents.

Krzysztof Wilk
All sources: favcars.com | wheelsage.org | ultimatecarpage.com | broadarrowauctions.com | rmsothebys.com | bonhams.com

1935 – Monaco-Trossi T34

Jednym z najbardziej niezwykłych aut wyścigowych jest Monaco-Trossi. To… coś powstało w 1935 roku z inicjatywy i wedle pomyślunku Augusto Camillo Pietro Monaco. Miał chłop fantazję – trzeba mu przyznać. To nie był pierwszy jego pokurwiony projekt. Zdążył już do tej pory tchnąć życie w inne herezje, no ale nic nie mogło się równać z jego nowym pomysłem.

Ten pojazd jest ciekawy z dwóch powodów. Tym, który się rzuca w oczy jest 16-cylindrowy silnik w układzie gwiazdowym na przedzie. Jest to Double Star o pojemności 4 litrów. Dwusuw chłodzony powietrzem i gotów rozwijać 250 koni mechanicznych. Drugim interesującym punktem tego auta jest napęd przeprowadzony na przód. Nie żartuję – dokładnie tak się stało. Jest to unikat, jeśli chodzi o auta do Grand Prix. To było śmiałe podejście pod wieloma względami.

Pierwsze, co człowiekowi przychodzi do głowy – “dlaczego na przód? Przecież to jest upośledzenie w kontekście wyścigów – i to na własne życzenie”. No, tak – a o co chodzi? Monaco-Trossi ma pewne zalety. Jako, że silnik jest chłodzony powietrzem, to umieszczenie go jako wysunięty z przodu – sprzyja temu jak najbardziej. Po drugie silnik z przodu przyciska do asfaltu oś napędową, co powinno skutkować dodatkową trakcją. Są też jednak minusy… 16 cylindrów przed przednią osią skutkuje rozkładem mas 75-25, co oznacza dramatyczną podsterowność, a olbrzymi motor daje za duży docisk, przez co koła właśnie gubią trakcję zamiast jej dostarczać.

Jak w ogóle do tego doszło… Augusto Monaco był wbrew pozorom wprawnym inżynierem. Budował pojazdy, które nadawały się do Grand Prix i miał ambicję zbudowania auta, które mogłoby startować w klasie dla 750 kilogramów. Ze wsparciem Ayminiego, który oprócz ścigania się również był inżynierem, oraz ze strony FIATa, którego faktorii mógł używać do opracowania, jak i testów swojej maszyny – zbudował wtedy silnik: dwusuw w układzie gwiazdowym. Chora rzecz – ja wiem. Co chwila były z nim problemy i FIAT w końcu wycofał wsparcie, którego Monaco tak bardzo potrzebował.

Zwrócił się więc w stronę Alfy Romeo – a dokładniej ich kierowcy, Hrabiego Carlo Felice Trossi. Obiecał on udzielić wsparcia zarówno finansowego, jak i wspomóc przy samej budowie. Pojazd nabierał kształtu w garażu zamku Gaglianco, w północnej Italii. A propos kształtu – karoserią zajął się znajomy Trossiego, Hrabia Revelli. Zaprojektował opływową sylwetkę dla auta, które owiane było tajemnicą i krążyło na jego temat wiele plotek, a pierwszy raz światu pokazane zostało w lipcu 1935 roku. To były testy i sesja kwalifikacyjna do Grand Prix Włoch na torze Monza.

Auto miało chłodzone powietrzem 16 cylindrów w gwieździe – zamontowane na samym nosie auta. Cylindry były zaaranżowane w dwa „rzędy” – dwie „gwiazdy” po osiem – jedna za drugą. Każdy cylinder miał swoją parę. Dzięki temu rozwiązaniu mogły mieć wspólne komory spalania i świece dla każdej pary cylindrów. Wszystkie okalały wał napędowy i – jako, że dwusuw – nie było w nim zaworów. Porty dolotowe znajdowały się przy tylnych cylindrach a porty wydechowe – przy przednich. Wał korbowy składał się z trzech części, a samą skrzynię korbową wykonano z duraluminium.

Za silnikiem znajdowały się dwa kompresory Zoller M160, z gaźnikiem Zenith każdy. Z przodu znajdowała się również para kolektorów wydechowych – poczwórnych – z których odchodziły rury wydechowe, łączące się w dwie rury o imponującej średnicy przechodzące pod autem. Taki układ był w stanie generować 250 koni mechanicznych.

Przenoszonych na koła za pomocą 4-biegowej przekładni. Zawieszenie było niezależne: podwójne wahacze przy każdym z kół. Do tego sprężyny piórowe poprzecznie i amortyzatory regulowane z kabiny auta. Podwozie było inspirowane lotnictwem. Była to rama przestrzenna ze stali manganowo molibdenowej. Z rurek o średnicy 4 cm, a z tyłu i na przedzie nawet większych. Sama karoseria była z lekkich stopów, i za pomocą wkrętów przymocowana do platformy. Auto zmieściło się w 710 kilogramach, i z racji na duże hydrauliczne hamulce przy każdym z kół – było całkiem zaawansowane jak na swoje czasy.

Oczwiście nie mogło to jeździć. Obaj Trossi z Ayminim potrafili osiągać prędkości na poziomie 240 km/h, a ich auto widniało na liście startowej do Grand Prix, ale silnik – mimo, że odsłonięty na przedzie – grzał się jak sam chuj i wykrzaczał świece. To z mniej istotnych problemów. Gorzej, że 75% masy auta znajdowało się na przedzie, i bez przebudowy od podstaw nie dałoby się poprawić właściwości jezdnych, które były niereformowalne. Auto było szybkie na prostej, ale nie potrafiło ani hamować, ani skręcać – dwa manewry, które są całkiem przydatne do zawodów. Stwierdzono, że jazda czymś takim była zbyt niebezpieczna i nigdy jej nie kontynuowano.

Od tamtego czasu model zamknięto w szopie, a Trossi odnosi sukcesy za kierownicą Alfy Romeo, Mercedesa, czy Maserati. Nawet po wojnie jest najszybszy podczas Grand Prix Włoch, jak również GP Szwajcarii. Ma jednak guza mózgu i 1949 roku umiera, a wdowa po hrabim oddaje jedyny egzemplarz Monaco-Trossi do Muzeum Motoryzacji w Turynie, gdzie podziwiać je można do dziś.

Krzysztof Wilk
Na podstawie: thegoodnaturedfink.wordpress.com | oldmachinepress.com | unracedf1.com | museoauto.com | thegoodnaturedfink.wordpress.com | 360carmuseum.com | sportscars.tv | greasengasoline.wordpress.com | wheelsage.org