1998 – Subaru Impreza 22B STi

Jednym z kamieni milowych sportów motorowych było pojawienie się Subaru Imprezy. Zmieniła ona oblicze japońskiej marki, podbiła scenę rajdową oraz wywalczyła sobie uznanie fanów. Mnogość jej drogowych wersji dawała klientom szerokie spektrum w zakresie solidnych osiągów za przystępną cenę. Do tego wersje WRX STi, z dwulitrowym boxerem o mocy 250 koni mechanicznych i stałym napędem na wszystkie koła – tanie w porównaniu do konkurencji, pancerne i debilo-odporne. Te egzemplarze zdefiniowały rynek aut sportowych na lata do przodu, i ukształtowały go na ponad dekadę albo i dwie.

Wywodziły się one wprost z motorsportu – z wyczynowych wersji stosowanych do rajdów na najwyższym szczeblu. W tamtym momencie Japończycy sięgali po tytuł Mistrza Świata Konstruktorów po raz trzeci z rzędu. Subaru było marką, która implementowała swoje sportowe rozwiązania prosto do katalogu ich drogowych aut. 22B było ich ostateczną wersją, a dzisiaj – jedną z najrzadszych.

22B wywodzi się z WRX STi na rok 1998. Do zwykłej, już przecież odchudzonej, wersji STi dodano szersze aero przypominające to z rajdowych wariantów, a jej silnik przewiercono do 2.2 litra i zamontowano kute tłoki. Zmian dokonano na tylko 424 sztukach pojazdu i wyłącznie 24 przeznaczono na rynek zagraniczny. Reszta miała trafić tylko w japońskie ręce. Wszystkie miały głębsze kanały doprowadzające powietrze, jak w STi Type R Version IV, oraz regulowane skrzydło spojlera, który generował dodatkowy docisk. Nadkola zostały powiększone, bo cały rozstaw kół jest szerszy. Mimo skoku pojemności, moc silnika została bez zmian, ale moment obrotowy na tym zyskał wyraźnie i wpada teraz już przy 3.2k RPM.

Reakcja na ruch kierownicą jest natychmiastowa, co pozwala na zwinne pokonywanie dramatycznie ostrych zakrętów. Zawieszenie opiera się na odwróconych amortyzatorach Bilstein i sprężynach Eibach. Zwiększona pojemność silnika pomaga na jego elastyczność. Powietrzny intercooler podaje schłodzone i rozrzedzone powietrze do turba, tak jak w zwykłych wariantach STi Type R. Tutaj jednak te wloty na masce są w pełni funkcjonalne a nie tylko estetyczne. Do tego 22B ma większe koła, a w środku dostępna dla kierowcy jest regulacja centralnego dyferencjału. Planetarna przekładnia wysyła 65% momentu na tylną oś. Jeśli jednak dojdzie do jej uślizgu, więcej mocy może zrobić użytek z przednich kół. Nawet do 50%.

Auto jest w stanie przyspieszać do setki w 4.7s. Składa się na to wiele czynników, ale to chyba dobry czas, żeby porozmawiać o mocy. Do 2005 roku w Japonii praktykowano tzw. „umowę dżentelmeńską” i wszelkie auta sportowe miały oficjalnie nie przekraczać 280 koni mechanicznych mocy. Oficjalnie. Mniej oficjalnie, to one miały ponad 300, ale jakby co – jakby ktoś się pytał – to wszystkie miały 280 koni mocy. Dlatego producent podaje, że 22B generuje tyle ile musi, ale różne testy pokazują cyferki wahające się między 300 a 350, a nawet 380.

Model 22B przyszedł na świat z okazji 40-lecia marki Subaru oraz jej 3-krotnego triumfu na rajdowym szczycie. Niektórzy myślą, że 22B powstało w celach homologacji Subaru Imprezy do WRC. Nie jest to bezpodstawne – z wielu powodów – myślenie, ale jednak błędne… z wielu powodów. Błędne, bo po pierwsze: 22B wyszło z fabryki w 424 egzemplarzach i nie ma od długiego czasu żadnej formy rajdów, która akceptowałaby homologację po takiej ilości drogowych odpowiedników. Po drugie: ówczesne zasady wyparły Grupę A i zastąpiły ją regulaminem Grupy WRC, który… nie wymagał homologacji w postaci drogowych odpowiedników auta. Do tego, silniki nie mogły przekraczać 2 litrów, więc i tu 22B nie spełnia warunków. A nie bezpodstawne? 22B, jak to się zwykle dzieje przy WRXach, czerpie garściami ze sportowych technologii i jeśli wersja homologacyjna musiałaby powstać – wyglądałaby najpewniej właśnie tak.

W ten sposób 22B STi był najbardziej dziką wersją Imprezy dostępną dla szary człowiek. Ze zwykłej STi Type R zrobiono legendę motorsportu z homologacją na drogi. Tym samym – święty graal dla kolekcjonerów. Powstały w 400 egzemplarzach na rynku japońskim i 24 przeznaczonych głównie dla Anglii (chłop, co zrobił grę Colin McRae Rally – miał jedną). To auto z łatwością stało się najbardziej pożądanym Subaru ever, i jednym z bardziej wyszukiwanych w historii japońskiej motoryzacji.

Krzysztof Wilk
Na podstawie: roadandtrack.com | autozine.org | wikipedia.org | caranddriver.com | wheelsage.org | carthrottle.com | hotcars.com

2006 – Weineck Cobra 780 Limited Edition

There is a place in Germany – a middle of nowhere, let’s face it – Bad Gandersheim, where nothing really happens. One might think so, at least. Church bells wake the village up, inviting those few houses they have there – for Sunday mass. Not many know, but there is something else that dwells in the village – that with its terrible roar, wakes people up in the morning.

The Shelby original – the American V8 Cobra – was a 10/10. People were paying real money for the thing that didn’t even have a green light for production. The idea of it spoke to them. A small roadster with a powerful big block. And I totally get it. That’s why it doesn’t surprise me what the Germans did to it. Shelby Cobra was so simple, yet so successful it became a legend. The model is still in production with plenty of highly advanced replicas on the market. They were offered as complete running vehicles, as well as kit-cars for your own assembly. Weineck – a company based in the aforementioned German village – had such a thing in their offer, but their car had a TINY LITTLE DETAIL that made it different from anything else. A minute – totally insignificant nuance – you could miss it when not told where to look for it…

The windows in the village escaped from their frames when the car was started. Their Cobra draws power from a V8 of – WARNING: THIS IS NOT A JOKE – 12.9-litre displacement, and 1100 bhp! I shit you not. A 13-litre V8. Almost. In a car weighing less than a ton. It’s a naturally aspirated motor as well – so you get all the power without delay. And it decimates any supercar rivalry. It knows no mercy. 1313 ft lbs (1780 Nm) of torque is enough to reach 186 mph (300 km/h) in 10 seconds. 0-60 sprint ends after 2.8s. It’s faster than me in bed, and way faster than any modern supercar – or most hypercars and fully electric sportscars. But instead of the ‚green energy’ (which is never green, but hey!), you have a close to 13-litre powertrain.

The car is ready to burn any size of tire in an instant. Just imagine what that level of torque might do to your wheels. The revs go up to 8000, but the manufacturer suggests early upshift, as the engine revs so fast, the indicator just can’t follow its pace. You always have more RPMs than on display. All this in a very noisy environment, nowhere else in the world to witness. The roar it creates, the growl – it takes your ability to hear away. It’s worse than Bagdad, it’s worse than Mordor. The exhaust pipes – large as your fists – run on both sides, just by your head. You can start learning sign language, because after driving this car you will easily qualify for your own parking spot next to Lidl. What, is there a radio in the car? Why bother? You wouldn’t hear it anyway…

With great power comes no safety systems. You have no traction control here, not even ABS. Who needs such stuff, right? It is not the car for stopping, but for accelerating – it’s only logical right? Right? And it fails not – even the slightest touch on the gas pedal sends you to the orbit. The V8 under the hood is a Ford Donovan unit with custom-made Weineck pistons, heads and crank. Top class bespoke elements. No wonder they can handle such torque.

And it wouldn’t shy from even more. NASCAR-derived drivetrain could easily transfer 1475 ft lbs (2000 Nm) if it had to. High performance transmission sends enormous power to limited-slip differential at the rear. 100 mph is nothing for that car – you don’t even have to switch to second gear for that speed. And to be frank – I did lie to you a bit. It’s not like the car doesn’t stop. The wheels are equipped with a bespoke Brembo system. Such brakes together with the adjustable suspension not only give you perfect feel of the car, but allow a full spectrum of setups for any driver’s preference… but… you still need the balls of steel to drive this monster.

The chassis had to be reinforced, so that the torque doesn’t break it in half. A steel frame was made of MIG-welded 4-inch rods. The body: carbon composites for maximum rigidity. Interior could be different for each car, but you had options of best quality British leather upholstery and seats of many colors or finishing styles. You could have velour carpets in your car. The gauges were rather classic and traditional, and 12.9-litre Weineck roadster was available with a soft top, or a hard top.

Greta Thunberg must be delighted by the fact this 2.35 mpg range car (burns 100l per 100km) can also be driven economically. The range grows greatly in such case, to whole 5 – maybe 5.8 mpg (40 l per 100 km). I bet all the eco-activists are ecstatic about it. You forget yourself for one second, just once you touch the gas at the car park in front of the shop or at your driveway – one liter of fuel disappears from your tank JUST LIKE THAT.

It was a limited edition – only fifteen of them were made. All hand-built. As opposed to the modern supercars of similar performance – Weineck Cobra can be a practical daily car. If you don’t touch the gas, that is… This sort of Cobra is one most powerful and the fastest cars allowed for the roads. A half million Euro car… Built in a shed, in a place you won’t even find on the map.

Krzysztof Wilk
All sources: mototarget.pl | supercars.net | rmsothebys.com | redlinemotoblog.blogspot.com | wheelsage.org | auto-salon-singen.de | volker-rost.de | 0-100.it

2006 – Weineck Cobra 780 Limited Edition

Jest w Niemczech miejsce – wiocha, powiedzmy sobie szczerze, zabita dechami dziura – Bad Gandersheim, gdzie nie dzieje się nic, mogło by się wydawać. Gdzie co niedziela dzwony kościelne budzą tych kilka domków, które tam jest – zapraszając wszystkich, jak Pan Bóg przykazał, prawda… Deus Vult na mszę. Ale ja wam powiem co jeszcze budzi tę wioskę – bo mało kto wie, ale ludzie tam naprawdę pokurwione rzeczy odstawiają.

Pierwsza Cobra z amerykańskim V8, to był hit za oceanem. Ludziska płacili za to prawdziwy hajs mimo, że auto jeszcze nie było pewne – w sensie klepnięte do produkcji. Idea do nich przemawiała: mały roadster z dużym, mocnym silnikiem. I ja doskonale ich rozumiem. Dlatego też się nie dziwię temu, co się odpierdala w Niemczech. Shelby Cobra była jakże prosta, a tak udana, że stała się kultowa. Model dalej jest w produkcji, a wiele firm oferuje zaawansowane repliki tego pojazdu – w różnej formie: gotowych aut, bądź zestawów do samodzielnego montażu. Weineck, który ma siedzibę na wyżej wspomnianym niemieckim odludziu, oferuje takie pojazdy… ale wyróżniają się one na tle wszystkich innych pewnym… NIEISTOTNYM SZCZEGÓLIKIEM… Detalem – można rzec.

Gdy auto odpala, to wszystkie okna we wiosce wypadają. Ich Cobra skrywa pod maską V8 o pojemności – uwaga: leci bomba – 12.9 litra pojemności, i mocy 1100 koni mocy. Serio. 13 litrów V8 – prawie. We wózku ważącym mniej jak tonę. To jest wolnossąca jednostka, więc całą moc dostajemy od razu. Auto miażdży wszystkie supersamochody. Gniecie je na miazgę. Moment obrotowy na poziomie 1780 Nm pozwala w 10 sekund przyspieszyć do 300. Pierwsza setka strzela w 2.8 sekundy. To jest terytorium już nawet nie supersamochodów, ale hipersamochodów i najszybszych elektryków. Tylko, że zamiast “zielonej” (że tak zażartuję) energii – mamy prawie 13 litrów pod maską!

Auto jest gotowe spalić każdy rozmiar opon na momencie. Wyobraźcie sobie co to robi z ogumieniem. Obrotomierz niby wędruje do 8kRPM, ale producent zaleca wcześniejszą zmianę biegów, bo silnik w takim tempie nabiera obrotów, że zegary zwyczajnie nie nadążają. Zawsze masz więcej niż ci pokazuje na blacie. Wszystko odbywa się w niespotykanej nigdzie indziej symfonii niesamowitego ryku, który niszczy wszystkie organy słuchowe. Wrzask się dzieje, Bagdad. Mordor. Rury wydechowe mają średnicę pięści i biegną po bokach – zaraz obok uszu biedaka za sterami. Można się od razu zapisywać na lekcje migowego, bo po takim koncercie kwalifikujesz się na kartę inwalidy i zyskujesz własne miejsce na parkingu przed Lidlem. Radio w takim aucie? I tak nie usłyszysz…

Z wielką mocą nie wiążą się żadne systemy bezpieczeństwa. Nie ma kontroli trakcji, nie ma nawet ABSu – bo na co to komu? To nie jest auto do zatrzymywania się, tylko do przyspieszania – to chyba logiczne, nie? I nawet najbardziej delikatne drgnięcie pedału gazu, wysyła nas na orbitę – więc silnik nigdy nie zawodzi. To Ford Donovan z nowymi flakami. Tłoki, głowice i korbowód – to specjalnie przez Weineck wykonane elementy. Klasa sama w sobie. Nie dziwne, że taki moment obsługują.

A mogą i więcej. NASCARowe przeniesienie napędu jest w stanie udźwignąć nawet i 2000 Nm. Sportowa skrzynia przenosi całą moc na tył ze szperą. Dla 160 km/h, to nawet nie trzeba wrzucać dwójki. Trochę też skłamałem – to nie jest tak, że auto nie hamuje. Koła są zatrzymywane dzięki specjalnemu dla tego auta zestawowi Brembo, a zawieszenie jest skonstruowane w oparciu o sprężyny śrubowe z płynną regulacją, co skutkuje wspaniałym czuciem pojazdu i pozwala na mnogość indywidualnych ustawień i dopasowanie do każdego kierowcy. Ale i tak trzeba mieć jajca ze stali, żeby czymś takim kierować.

Podwozie również musiało zostać wzmocnione, żeby moment obrotowy z silnika nie złamał go wpół. Dlatego rama z 4-calowych rur jest mocno zespawana migomatem. Karoserię wykonano z kompozytów węglowych – również mając sztywność konstrukcji na uwadze. Wnętrze jest zależne od egzemplarza. Dostępna w ofercie była najlepszej jakości brytyjska skóra, którą obito siedzenia – w różnych kolorach i stylach. We wnętrzu możemy zobaczyć welurowe dywaniki. Zegary: w raczej klasycznym tonie. Roadster dostępny był w wersji z brezentem, albo hardtopem.

Gretę Thunberg pewnie ucieszy fakt, że auto, które pali 100/100 daje się prowadzić też w oszczędny sposób. Wtedy spalanie spada do jakichś 50… no – może 40 litrów na 100 kilometrów. Eko-aktywiści muszą być wniebowzięci. Raz nam się noga omsknie na postoju, nieuważnie nacisniemy na pedał gazu – z baku znika nam liter, ot tak.

Powstało 15 egzemplarzy tej wersji, i wszystkie ręcznie wykonane. W odróżnieniu od supersamochodów o podobnych osiągach – Weineck Cobra jest wcale praktyczna jako auto na codzień. O ile nie wciskasz pedału gazu, rzecz jasna. Ta Cobra, to jedno z namocniejszych i najszybszych aut dopuszczonych do ruchu. Za pół miliona euro. Zbudowane w jakiejś budzie – w dziurze, której nawet nie ma na mapie.

Krzysztof Wilk
Na podstawie: mototarget.pl | supercars.net | rmsothebys.com | redlinemotoblog.blogspot.com | wheelsage.org | auto-salon-singen.de | volker-rost.de | 0-100.it

1974 – Triumph Spitfire 1500

We normally associate the Spitfire name with the Second World War fighter plane that fought in defense of the Brits in the Battle of Britain, but not only. Car enthusiasts might know that name for a sports two-seater of the sixties. It was an outstanding move for Triumph – having released that model into market. Its production persisted for almost 20 years, and it sold in over 300k examples. Half that in USA. Almost… hmph… OVER 75% of all Spitfires made, were sold abroad.

The Triumph brand was once in the hands of the Standard Motor Company. The Standard wished for a sportscar that could rival Austin Healey. Austin’s model Sprite cost nothing – it was cheap both in purchase and in maintenance. The machine could fit only two people, but everyone could afford it and have tons of fun of driving. Triumph was experienced in that matter already. They had made fast cars in the past, but they rivalled more upmarket MG, mostly. A niche appeared that had to be filled. The guys at Triumph said they would have it covered.

1960 the works start. Giovanni Michelotti responsible for the design. He was reliable – did his part on Triumph Herald before. Damn good job he did – so the guys trusted him with the new project. And rightfully so – when the prototype came to be, it got an internal code: ‚the Bomb’.

And the bomb Spitfire was! Triumph’s intention was a cheap car – but in every way, shape or form better than Austin Healey Sprite. It was to dominate it with its superior Herald 1.1-litre motor, and more spacious, comfy interior. The prototype had a lot to do with the Herald – they was closely related. Their steering was shared and so were the suspensions. Spitfire frame was more rigid and durable. It was a problem of previous models – but not of the Spitfire. Soon everyone would see how bomb the car was. It was fantastic – with upgraded stability due to stronger side skirts and reinforced rear wall behind seats, so it could hold suspension elements.

Before they could really start production, Triumph needed to sort their own shit out, cause the brand was slowly decaying. The money was gone and the project was stalled. It didn’t look good – it didn’t look at all until Leyland saved the situation in 1961, when they took over the whole Standard Triumph car assembly. The whole thing was long forgotten when the head of Leyland looked under the rug where the prototype was hidden. ‚The hell is that?’ he asked. Guys told him: ‚the sportscar we ain’t got no money for’. ‚You got money now’ he assured. The first car rolled out in 15 months and it was practically the same, but with rubber floormats and working windows.

Generation 1 was called Spitfire 4, because… reasons. It could be due to cylinder count, but your guess is as good as mine. ‚Spitfire’ of course relates to the fighter plane, but if you asked for some evidence they legally obtained the ‚Spitfire’ trademark, then I should disappoint you. There is none. Maybe they felt kinda excused, since the Coventry plant supplied the warplane parts during the conflict… and maybe they just claimed it like their own – like the English did with the Polish gold after the war. We will never know.

Healey Sprite was a tad cheaper, but at this point – none of it mattered, cause Spitfire outsold it by far. Especially in America. Well… It was better equipped, with more attractive, aviation inspired dash, with hardtop options or later overdrive transmissions. Triumph was better. It had a good set of disc brakes, that worked wonders in a car lightweight like this. Independent suspension was Herald-derived. Front wishbone with a coil spring, and a rear with swing axle and a transverse leaf spring mounted to the differential. It was simple, yes – but for its price? A good deal.

1.1-litre was good for 63 bhp from 4 cylinders, which allowed Gen I to accelerate 0-60 within 16.4 seconds, and top at 92 mph (148 kph). Ok – not the best by today’s standards, but mind this: today that car is 60 years old. It has very deep seats positioned quite low in the chassis, thanks to which the position behind the wheel gives a lot of fun – and that is why people buy such cars. For the fun of driving. Plethora of aftermarket parts available for it right after it appeared in dealerships. You could get everything for it: high compression heads, high performance exhaust manifold, twin-choke Weber carburetors… people had serious business under their hoods. Their cars became faster and faster – and nicer to drive. They sold in number of at least 45k.

The Spitfire of the second generation came to be in 1965. All the changes to the model during its entire production run – it was evolution rather than revolution. Mark II was mostly identical to Mk I. The clutches were upgraded to better diaphragm spring counterparts. Only on the British cars though. Americans got their Lucas distributors replaced with ACDelco. The seats were redesigned, metal parts were covered and the rubber floormats changed to carpets. In order to differentiate the new cars from the outgoing, front grille was slightly refreshed and you could find new emblems on the body. Mark II was a tad more powerful, as its motor generated extra 4 horsepower. Spitfire celebrated great success in American motorsport, which in turn led to improved sales. So much so, people coined a phrase ‚win on Sunday, sell on Monday’. 37 thousand of those machines found their buyers in 2 years.

The 3rd generation introduced more changes. In order to keep the car competitive, motors grew to 1.3-litre and their power: 73 bhp. That helped accelerate from 0 to 60 in 13.4 seconds. The new car had a front bumper complying with American market, bigger brakes as well – and new seats. Dashboard was finished in wood-veneer. Its steering wheel was straight from the TR4 model, and the top would no longer require to be stored in the trunk. The one hundred thousandth chassis rolls down in 1968, and so good Mk III was, that it sold in the number exceeding 65k.

Mk IV was the first big update to Spitfire. Its lines matured. Looked more like Michelotti’s original drawings. All of the chrome was removed from the body. The front grille with bumpers were black plastic. It was given more modern door handles. Rear bumper was a single piece of material. Its trunk gained in capacity and Spitfire closed the market gap to Stag or Triumph 2000. Mark IV hardtop was more practical from now on – it left more headroom and made better protection.

All gen 4 Spitfires had a dashboard in black plastic. The gauges were now placed in front of the driver, as opposed to the middle of the dash, as it was in the earlier models. The wood-veneer finishing returned in later examples. Seatbelts were standard. Heating was standard, so were the sun-visors. Fun fact: the measure of engine power changed in the meantime – we switched to German DIN system – so that the new cars had 63 horsepower, which is less then MK II, even though it was in almost identical configuration.

Mk IV, at last, received upgrades in suspension. The old design could engage in unintended ballet – not everyone appreciated such. That was caused by its transverse leaf springs mounted to the differential. There was an easy fix: leave only the bottom leaf bolted on – all the rest could just dangle freely. It gave the car more predictability in handling, while maintaining its character and still delivering huge fun. I say it was an absolute success!

The last and possibly the best variant of the Spitfire was the 1500. The upgrade came in 1974 and now the car was powered by a 70 bhp 1.5-litre, mated to a Morris Marina transmission. Such combination could finally reach 100 mph. Americans still had the chopped versions, as their regulations required such heresies as: lower compression ratio to work with their unleaded fuel, and recirculating exhaust with a catalytic converter. They were also equipped with a single choke Zenith Stromberg carburetor and as such, they needed 16 seconds or more to get from 0 to 60. Well… what can I say… Europe was running on twin HS4 carburetors and on 9:1 compression ratio, so no Americans could ever catch up to a European spec car.

1500 had a longer rear swing axle. The suspension geometry was readjusted, the whole thing was lowered and resulted in extra stability. Major changes in the interior: the hazard lights were introduced and modern electric windscreen washers. After 18 years from introduction the model is cancelled though. The British Leyland decided to discontinue Spitfire series. It was no longer competitive on a racetrack – mostly due to American safety and emissions ideas. The last example was assembled in 1980 and to this day resides in British Motor Heritage Museum.

The Spitfire is a closed chapter, but it also is a huge success of the British auto industry. The car that rocked the world. It won numerous motorsport trophies on the national and international level. It was seen both on racetracks as well as rallies of the ’60-ies. It finished Le Mans 21st. Tour de France Rally resulted in a class victory and Geneva 1st place overall. Sebring successes a year after. And Le Mans – two first places. Alpine Rally was also a victory. Spitfires started 458 times and 84% of the entries managed to complete the race: 153 times finishing on the podium – 52 times first.

It had one job – make driving fun. And it never failed. Top down ride, pure emotions – while, at the same time, not costing you a fortune. Yes, AC Cobra was more ruthless, I agree but… Triumph is still satisfying. Especially in tight corners. Spitfire was friendly to any tuner changes, and it could be this loved automobile for every driver. Those who knew their thing, and those who didn’t. The street racing machine, track-day racer and a daily car. The parts were cheap and easy to fit. Every new upgrade was rewarding and it was never boring. In fact – Spitfires are still hugely popular among race drivers in UK, and they can often be seen on the roads today.

Krzysztof Wilk
All sources: favcars.com | sportscardigest.com | wheelsage.org | conceptcarz.com | carandclassic.com

2004 – Alfa Romeo 156 Autodelta GTA 3.7 V6

Alfę sprzedano Fiatu w latach ’70-tych, i od tego czasu marka ta nie potrafiła się wyraźnie określić. Były próby powrotu do korzeni, stosowania silników o przeciwstawnych cylindrach, na podwójnych świecach, albo V6-ek w układzie transaxle. Nigdy jednak nie udało się uciec z sideł kryzysu – no dosłownie historia Polski w pigułce. Próbowano nawet wlać nieco powiewu świeżości w platformę Fiata Tipo, bitą od 1988 roku w setkach tysięcy egzemplarzy – przebijajacą w skali tego procederu nawet Golfa. Wynieść ją niejako ponad plankton Fiata, dać jej odrobinę prestiżu pod postacią modelu 155. Nie sprzedał się on jednak w takiej ilości, żeby można było mówić o sukcesie. Wręcz przeciwnie – to była porażka. Alfa zmierzała w absolutnie złą stronę. Jako marka zbudowana na sporcie – powinna była podjąć rękawicę rzuconą przez Niemców pod postacią modeli BMW M3 i Audi spod znaku RS. Pokazać, że Włosi dalej potrafią się wyróżniać, że potrafią budzić emocje. Że potrafią być lepsi od czołowych graczy.

Na szczęście ktoś w porę ogarnął kuwetę i powstały pierwsze egzemplarze modelu 156 – który również był pochodną Tipo – ale tak dalece zaawansowaną jej wariacją, że mówimy właściwie o całkowicie nowym aucie. Tipo stało na zawieszeniu opartym na kolumnach MacPhersona z wahaczem wzdłużnym, Alfa miała podwójne wahacze z przodu – zaprojektowane w taki sposób, aby dorównać właściwościami jezdnymi sportowym wersjom aut niemieckich (czyt. BMW M3). Z tyłu dalej były kolumny, a jednak Alfa ma od Tipo dużo bardziej sztywną platformę posadzoną na ramie pomocniczej, dzięki czemu dobrze jeździ A ZARAZEM lepiej wybiera nierówności.

Silnikowo Alfa również daje radę. Do wyboru były znane alfiarzom 16-zaworowe jednostki. Odkurzone, z nowym dolotem o zmiennej długości. Dzięki temu mogły dać i więcej momentu, jak i lepszą moc. Najlepszą jednak opcją było 24-zaworowe 2.5 V6. Niby architektura ma te swoje korzenie jeszcze w późnych latach ’70-tych, ale wszystko tam jest nowe. Ten motor miał nową głowicę, nowy dolot, nowy wydech i rozrząd na podwójnym wałku. 190 koni, które były rezultatem tych manipulacji, starczało na dobrą zabawę. Szczególnie, że moment wchodził już przy 5 tysiącach. To serio było jedno z najlepszych V6 w tego typu autach. Jedno z bardziej charakternych i jedno z lepiej brzmiących.

Alfa mogła wtedy stać się najlepszym sportowym sedanem na rynku i Włosi podchodzili do tego poważnie. Egzemplarz 2.5 V6 dostał wtedy w ofercie 6-biegową przekładnię manualną, ale w warsztatach trwały prace nad nowym rozwiązaniem i to był niezły szit. Skrzynia Selespeed to niby półautomat – ale tak naprawdę zautomatyzowana przekładnia manualna. Miałem o niej opowiedzieć szerzej w tekście o Ferrari, ale i teraz mogę napomknąć. Otóż właśnie od Ferrari Alfa ten mechanizm dostała, a korzeni jego doszukiwać się możemy wprost w F1. W warsztatach Ferrari projekt miał nazwę “Selespeed” właśnie, i choć do modelu już trafił pod innym oznaczeniem, to w Alfie Romeo nadali mu takie miano. Skrzynie tego typu weszły w obieg w Alfie po raz pierwszy w 1999 roku. Za podstawę służyła 5-biegowa manualna przekładnia, do której dodano elektrohydrauliczne siłowniki zmiany biegów ze sprzęgłem sterowanym elektronicznie. Do zmiany dochodziło za wciśnięciem przycisków na kierownicy (zamiast manetek, jak to było we Ferrari), a wtedy mechanizm wybierał kolejne przełożenie w tempie do 1.5 sekundy w najgorszym przypadku, a 0.7s w najlepszym. Mechanizm sam też wybierał tryb sportowy, bądź łagodny – na podstawie tego jak dalece dociskamy pedał gazu, i do ilu obrotów raczymy wędrować na liczniku. Auto otrzymywało te dane i podejmowało decyzję za kierowcę. Przekładnia nie była tak doskonała jak ta od Ferrari, ani na pewno nie tak szybka jak dzisiejsze konstrukcje, ale zauważmy, że to jedno z pierwszych, wielce wczesnych tego typu rozwiązań. Dzięki temu szarzy użytkownicy dróg publicznych mogli posmakować tego, co oferowało Ferrari – a podobna skrzynia w Ferrari, to był szczyt szczytów.

Alfa miała więcej miejsca w środku od rywali. Mimo, że pod tym względem odstawała od modelu 155, to ani BMW Serii 3, ani Audi A4 – nie mogły się z nią równać. Samo wnętrze miało usportowiony charakter i… nie było to złudzenie. Reakcja na ruch kierownicy jest wspaniale szybka. Układ sterowania działa precyzyjnie i jest komunikatywny. Jako auto z napędem na przód – ma delikatną tendencję do podsterowności – ale za pomocą gazu można z łatwością wejść w nadsterowność. Again: z napędem na przód! Mimo takiej, wydawałoby się, wady – Alfa nie odbiega pod tym względem od popularnej Serii 3. A komfort jazdy jest – przynajmniej w porównaniu do innych aut z katalogu – dużo większy. Co prawda 156 przechyla się na zakrętach, ale nie wpływa to negatywnie na właściwości jezdne. Silnik – szczególnie “busso” wydaje dźwięki, które jak najbardziej mogą się podobać. Takie jednostki wychodziły pod postacią 2.5-litrowego V6, oraz tego o pojemności 3.2 litra. Ten ostatni wariant nas interesuje w szczególności, bo zasilał najsilniejsze egzemplarze wersji GTA.

Aby w pełni zrozumieć 156 GTA, trzeba się oduczyć wszystkiego co wiemy o motoryzacji. 250 koni mocy na kołach przednich, z masą przyciskającą przednią oś ciężarem większym niż nawet w 2.5 V6 – to się musi odbić na właściwościach jezdnych. Wiemy o tym instynktownie. Po pierwsze: moment obrotowy nie da nam swobodnie kierować autem. To przez nadmiar mocy. Po drugie na pewno ciążyć będzie nad nim podsterowność. To z kolei przez rozkład mas. Yyy… Tak… z tym, że nie. Alfa Romeo stworzyła auto, które prowadzi się jak BMW M3 – niektórzy określają je nawet mianem M3 z napędem na przód. Wytłumaczenia są dwa: fizyka czarnej dziury – albo czary. I to nie jest przejęzyczenie, jakaś pomyłka – nie wdarł się chochlik. Alfa oferuje podobny poziom zaangażowania kierowcy, serwuje taki sam zestaw emocji, jakich doświadczyć możemy zasiadając w BMW. A zdarza się, że jest od Niemców lepsza.

Alfa GTA przyspiesza do setki w tempie 6.0 sekund. To gorzej od M3. Jej rzędowa szóstka kręci wysoko i nie daje szans Włoszce… ale V6 zniewala dźwiękiem i elastycznością na poziomie światowym. Ta porażka nie jest gorzka. Alfa nie miała się czego wstydzić – o nie. Napędzana była 3.2-litrowym motorem o wysokim współczynniku kompresji. Tam nie było żadnych plastikowych pokryw – ten silnik to dzieło sztuki, i jako takie należało je eksponować. Układ rozrządu schowany był tam za pokrywą z lekkich stopów. Układ dolotowy, cały chromowany, sprawiał fenomenalne wrażenie. Nie było kompromisów: wszystko się zgadzało. Silnik wyglądał. Brzmiał. I dawał 250 koni.

Wnętrze Alfy GTA wywodziło sie z podstawowych wersji 156, ale dodano w nim tego poczucia jakości. Trójramienna kierownica, na wzór tej z modelu 147, wykończona była miękkimi plastikami – wyglądała atrakcyjnie. Sportowego charakteru dodają wstawki z chromu i skórzane siedzenia. Kubełkowe – wygodne i z dobrym trzymaniem. Te, to już w ogóle sprawiają wrażenie, jakby je wyciągnięto z jakiegoś tańszego Ferrari. Jeśli chodzi o dostarczanie mocy, to może nie odbywa się to tak agresywnie jak u niemieckiego rywala, ale Alfa podnosi power w sposób progresywny i śmiało wędruje w górę zakresu obrotów. Zachęca w ten sposób do szybszej jazdy – szczególnie, że silnik w miarę dodawania RPMów czuje się coraz lepiej. 6-biegowa przekładnia sprawuje się doskonale, ale i Selespeed nas nie zawiedzie. To jest Alfa Romeo, i to jest u nich normalne – ale żeby zrobić auto z napędem na przód, wyprowadzić je na poziom 250 koni +, i móc na równych zasadach rywalizować z najlepszymi, to zdarzyło się to pierwszy raz. To dzięki podwoziu. 156 to dobra platforma do prac, z podwójnym wahaczem na przedzie, ale do modelu GTA samo utwardzenie zawieszenia mogło nie wystarczyć. Włosi musieli podejść do sprawy inaczej. Poprawili geometrię, czym zwiększyli powierzchnię styczną opon z asfaltem podczas pokonywania szybkich łuków. Przednie łączniczki oczywiście wzmocniono, bo musiały ogarniać większą moc silnika. Całość usztywniono – ale i obniżono, aby poprawić stabilność – i dano grubsze rozpórki. Kontrolę trakcji całkiem przeprogramowano, żeby się nie wtrącała za wcześnie. Auto zatrzymywały hamulce Brembo, a za stabilizację toru jazdy odpowiadał system stabilizacji toru jazdy.

Auto potrafi w emocje. Architektura zawieszenia stale zapewnia trakcję, i auto nie wyjeżdża przodem poza szybkie łuki – jak to się normalnie odbywa z napędem nie z tej strony. Alfa nie jest jak inne. Tu nie ma dramatu podsterowności. Koła zawsze trzymają się drogi i prowadzą cię dokładnie tam, gdzie skręcasz kierownicą. Nie cierpi od nadmiernych Nm. Prowadzi się bardzo instynktownie i… nawet lepiej od BMW. Tak – powiedziałem to. Reakcja na ruch kierownicy jest błyskawiczna i precyzyjna. Więcej: jest to jedno z niewielu aut, które dają się tak prowadzić samą tylko kontrolą przepustnicy. Odpuszczając gaz w środku łuku wprowadzamy auto w łatwą do opanowania nadsterowność! W napędzie na przód! Po prawdzie, to bardziej niż M3, Alfa prowadzi się raczej jak Lancer Evo. BMW skupia się na osiągach i jeździe na odcinie – GTA mocno pracuje aby dostarczać emocji i czystej zabawy. Jak każdą Alfę – ją kupuje się sercem. I ten model trafia w punkt do serca.

Fani motoryzacji często uznają napęd na tył za świętość, od której odstępować nie wolno. Alfa odważyła się na takie herezje, ale miała za dobre karty w talii, żeby im się to nie powiodło. Model 156 miał udaną stylizację, był dobrze wykonany, oferował doskonały level osiągów, i w efekcie został świetnie odebrany. Nagrodzono go tytułem Car of the Year 1998, i w wersjach: najpierw D2 zwyciężał w ETCC, aby potem wariant GTA Super 2000 wygrał te mistrzostwa dwa lata z rzędu. Musimy zatem przyznać, że BMW M3 – bo to ich podwórko – miało godnego rywala…
… a mogło być jeszcze lepiej.

Zacznijmy od tego, że Autodelty są dwie. I nie chodzi tu o to, kto od kogo kopiuje, bo i tak kopiuje się od najlepszych, a istota sprawy jest taka, żeby kontynuować dzieło, które zostało z dawna zapomniane. Alfa Romeo jako marka od zawsze miała sport w genach. Do lat ‘30-stych za pośrednictwem Scuderia Ferrari stawiała czoła największym ówczesnego świata. Ferrari z początkiem lat ‘40-stych zastąpiono Alfa Corse. Po nich, W latach ‘60-tych oficjalnym działem sportowym Alfy Romeo została Autodelta. Tam się działo i z ich ramienia powstało wiele wspaniałych konstrukcji, o których zapewne później niż prędzej opowiem – ale do brzegu… Autodelta jak powstała, tak jej czasy przeminęły. W Londynie roku 1987 powstaje zespół inżynierów pod wodzą Jano Djelaliana – i przyjmuje nazwę Autodelta. Jako grupa tunerów, wykonują poprawki do modeli Alfy Romeo w duchu dawnej, tej włoskiej, Autodelty. Dostarczają też pełnych konwersji o srogo popierdolonej charakterystyce.

Model 156 GTA, jako flagowiec marki, jest u nich w ofercie obecny pod postacią GTA, GTA AM oraz GTA AM Super. Po pierwsze rozwiercono silnik do 3.750 litra pojemności. Zastąpiono układ rozrządu a korpus przepustnicy zmieniono na taki rodem z Ferrari. Tłoki odchudzono i zbalansowano. Przeprogramowano wtryski – i całą elektronikę, aby lepiej współpracowała ze skrzynią Selespeed. W wariancie GTA pozwalało to na moc 330 koni mechanicznych, co pozwalało na przyspieszenie rzędu 5.2s, ale można było też do niego podłączyć kompresor Rotrex C38, wymienić wtryski i dorzucić wydajny intercooler, aby pod maską GTA AM Super generował i 400 koni mocy, przyspieszając do setki w mniej jak 5 sekund. Aby wytrzymać taką moc, modyfikacji wymagało zawieszenie. Wymieniono praktycznie wszystkie sprężyny na nowe, stworzone specjalnie do tego modelu. Dodano też szperę na przedniej osi – zwykła Alfa tego nie miała. Jest to chyba ostateczna wersja modelu 156. Anglicy osiągnęli limit, jaki oferowała ta platforma.

Autodelta GTA pokazuje jak wiele można osiągnąć z prostą platformą Fiata Tipo. W hołdzie sportowym Alfom lat minionych, prezentuje auto ekstremalne. Autodelta jest mocno podrasowanym wariantem, ale dalej autem drogowym, wygodnym i praktycznym. Takim, jakim Włosi go docelowo zaprojektowali. Model 156 GTA wykazał się dwoma wspaniałymi osiągnięciami. Po pierwsze wyciągnął całą markę z gówna, w jakim długie lata przebywała. A po drugie – wyciągnął maksimum ze starej platformy i pokazał, że można tym konkurować nawet z modelami, co przez te wszystkie lata, gdy Alfa zostawała w cieniu – one przez cały ten długi okres dyktowały standardy. Dlatego jest to jeden z ważniejszych modeli nowożytnej Alfy Romeo.

Krzysztof Wilk
Na podstawie: autozine.org | supercarnostalgia.com | wikipedia.org | autodelta.co.uk | carenthusiast.com | italiaspeed.com | wheelsage.org | historics.co.uk | drive2.ru | autoblog.nl | alfaowner.com | ultimatecarpage.com